poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Zasmarkana Wielkanoc

Jak ja na te święta czekałam, cieszyłam się, a bo wolne, a bo córka przyjeżdża, a bo wiadomo.
Nie wiem, czy ja niedoleczona byłam, czy słaba po prostu po ostatniej chorobie, chłopaki, z poprzedniego wpisu wiecie, najedli się hepatilu na zatkany nos i wyzdrowieli, a ja się od nich zaraziłam i od soboty kaszlę, smarkam, leki biorę i nic lepiej.
Fajnie było, ale częściowo smutno, bo jeszcze-nie-zięć też się rozchorował, on dla odmiany na zapalenie nerek, pracować musiał do soboty do siódmej i nie miał siły w tej chorobie wsiąść w samochód i jeszcze 4 godziny jechać. Został w domu, martwiłam się, że tak sam w święta, chociaż obcokrajowcy nie obchodzą ich tak jak my, raczej dla nich to radość, bo ciepło i kilka dni wolnych.
No, ale ja myślałam o tym, że jednak przykro, że go nie ma.
Oglądaliśmy filmy, pierwszą część minionków, nie wiem, jaki to tytuł po polsku, u nas Despicable me 1. A dzisiaj Wielkiego Gatsbiego. DeCaprio mi tu nie pasował, nie lubię go za bardzo, chociaż w Incepcji i tym thrillerze na wyspie mi się podobał. W tym filmie nie. W ogóle jakiś taki niepokojący był, nie tak sobie wyobrażałam ten świat. Wolę bardziej klasycznie.
Trochę się przewalałam po domu, na spacer na plażę pojechaliśmy nawet, chociaż ja pewnie nie powinnam. Ale takiego słońca przegapić nie mogłam. Pies poganiał, my się trochę przewietrzyliśmy, było prawie letnio. Gdyby nie wiatr północny.
Jedzenia zrobiłam w tym roku mniej, ale i tak za dużo. To już nie na nasze żołądki, nie przerabiamy tego i już nawet nie potrzebujemy. W chorobie je się mniej, to inna rzecz. Nic to, mąż ma dwa dni teraz wolne, bo w poniedziałek czyli dzisiaj pracował, Wojtek tydzień wolny, to wykończą zapasy. Miśka nic ze sobą nie wzięła, bo autobusem wracała, bała się pogody, że za ciepło i tłumów, bo słoiki wracają do stolicy.