piątek, 9 sierpnia 2013

Każda potrzeba jest względna, kiedy w grę wchodzi twarda ekonomia



Powariowali w tych liniach lotniczych z ograniczeniem do jednej sztuki bagażu. Dziwię się, że sklepy wolnocłowe, co dla nas już nie takie ‘wolno’, nie protestują, bo jednak wcześniej można było nakupować u nich po odprawie, a teraz kicha, chyba, że ktoś ma wolne miejsce w podręcznym. Ja nigdy nie mam, bo do Polski wlokę prezenty, a z powrotem książki i różne takie ‘gorzkie’ dla jeszcze nie zięcia i ślubnego, bo zagustowali. To już nawet nie chodzi o to, że potrzebuję miejsca na zakupy, szczególnie ogniste, o nie, mam żal o to, że kobiety są pozbawione swojego podstawowego atrybutu – torebki. Ktoś tam chyba oczadział, żeby nam odbierać rzecz absolutnie podstawową, bez której tracę tożsamość, nie wiem, gdzie się podziać z tymi drobiazgami, które są niezbędne, muszą być pod ręką.
Paczka chusteczek zawsze. Do tego oczywiście klucze, komórka, portfel, na lotnisku też dokumenty i bilety. To pewnie miałaby w torebce normalna kobieta. Niestety ja normalna nie jestem, mąż mówi o mojej ‘granatnik’, bo taka ciężka i czasem grzechocze. Na co dzień można coś jeszcze wyjąć, ale w podróży musi być tam mała butelka wody, może jakieś jabłko czy kanapka, przecież w samolotach podają plastik udający jedzenie. Książka! Ale kto wie, na co będę miała ochotę, więc nie jedna, ale kilka możliwości – mp3 z wgranymi audiobookami, do tego Kindle, bo tam można mieć setki i zdecydować ad hoc. A może tablet lepiej? Film sobie obejrzeć w czasie lotu? Jakaś gazetka też by się przydała. Do tego kosmetyczka ze wszystkimi szaher macher upiększaczami, bo jak bez szminki, kredki, pudru, do tego jakieś tabletki przeciwbólowe ze 4, środki higieniczne różne, ja na przykład zawsze mam pojedyncze mokre chusteczki do rąk. Długopisów sto, bo lubię, bo ciągle komuś zabieram, poza tym ołówek automatyczny, zostało mi z czasów, kiedy zawsze miałam papierową książkę i trzeba było coś zakreślić natychmiast, już, zaraz. Ktoś mógłby rzec, że to chyba wszystko i aż nadto. O nie! A kalendarzyk? Kiedyś koniecznie ‘Domu Książki’. Byłam jego wielką fanką, moja kochana Joanna Chmielewska też, co mnie dodatkowo zachwycało. Niewielki był, a oprócz miejsca na notatki i telefony miał milion informacji - odległości z Warszawy do Kielc na przykład, albo zamiana wag i miar z jednego formatu na drugi, człowiek zajrzał i od razu wiedział ile to jest 6 stóp wzrostu. Smartfony teraz załatwiają sprawę, ale kiedyś trzeba było mieć w głowie. Albo w kalendarzyku DK. Dawno go już nie produkują, a i głód wiedzy u mnie chyba mniejszy, noszę więc w to miejsce Moleskine. Już trzeciego wykańczam.
Oprócz tych wszystkich najpotrzebniejszych na świecie rzeczy, mam też mniej ważkie, chociaż kto wie? Noszę jednorazową maskę do oddychania usta usta. Jakby co, ratować życie mogę. Wprawdzie już nie pamiętam, ile ucisków na klatkę, na dwa dmuchy, ale to szczegół, bo zawsze mi ktoś może w Smartfonie sprawdzić, a maski mi telefon nie zastąpi. Mam też torbę na zakupy, która zwija się do takiego malutkiego pakuneczku i wcale, a wcale nie zajmuje miejsca. A przydać się może. Okulary do czytania od biedy mogę wyjąć, bo Kindle ma ustawianą wielkość czcionki. Chociaż jakby gazetka, to już by były jednak potrzebne. Do lądowania i startu przydałyby się też cukierki do ssania, drzewiej, czego pewnie już nikt nie pamięta, stewardesy roznosiły je przed, na tacach. Ale teraz biegają ze zdrapkami i szykują taśmę z oklaskami, szans żadnych na cuksa nie ma. Grzebień by się też przydał, ale lepiej nie ryzykować, że go za broń wezmą, więc zostawiam.
No i jak tu bez torebki? Wszystko każą człowiekowi do podręcznego włożyć, ten idzie na półkę i zostajemy jak sieroty bez ręki, czyli bez torebki, niezbędnika naszego. Próbowałam przechytrzyć system, nawet mi się udaje, ale nie wiem, czy to litość stewardes, w końcu też kobiety, czy po prostu im wszystko jedno. A mianowicie pakuję, co mogę do kieszeni kurtki, a tę zawsze w podróż zabieram taką, żeby była nie tyle urodziwa, co pojemna. Jakby dwa w jednym, tym lepiej, ale trzeba przyznać szczerze, że duże kieszenie wykluczają elegancję jednak. Szczególnie jak się naładuje tam te wszystkie ‘przydasie’, każdy wtedy wygląda jak Cygan ze spalonego wozu. Albo jak szmugler z okupowanej Warszawy. Ta metoda w sumie sprawy nie załatwia, bo kurtkę trzeba sobie zwinąć, gdzieś wetknąć, a jak to zrobić, kiedy ona naładowana jak torba? A jak się powyciąga, to gdzie to wszystko trzymać? Wpadłam na pomysł zapakowania do kieszeni reklamówki złożonej w kostkę. Siadam i wszystko z kieszeni przekładam, kurtka idzie nad głowę, a ja siedzę z siatą. Jak przekupa. Mnie samą to razi, więc siedzę zła, tak nabzdyczona i zestresowana, że w rezultacie zasypiam i budzę się przed lądowaniem. Te wszystkie Kindle, tablety, gazety, okulary, woda i kanapki przydają mi się jak psu parowóz. Wywlekam się z podręcznym i siatą, a potem w domu, czy w hotelu (zależy, w którą stronę lecę), zastanawiam się, co zrobić z tymi kanapkami, których nie zjadłam, bo kiedy, skoro spałam? Za każdym razem obiecuję sobie wtedy, że to już ostatni raz tanimi-ciasnymi lecę. Aż do bukowania następnego biletu, cena ma jednak siłę przekonywania. Torebka? Po co torebka, wrzucę sobie do kieszeni.