poniedziałek, 18 lutego 2013

Miała być koncertowa zemsta, a jest świetna rodzinna anegdota

W weekend robiłam zakupy w polskim sklepie. Lubię i nie lubię. Zakupy jak zakupy, ale w innych sklepach po prostu człowiek idzie i kupuje, w Polsce w sklepie też, a w sklepie polskim za granicami kraju, szczególnie w małej miejscowości, to się nie raz, nie dwa robi z tego albo konfrontacja (z kimś, z cenami, z jakością, foch, bo dlaczego nie to, co ja lubię, hyhy), albo niemiła niespodzianka w postaci plotek po. Pomyśleć, że sensownie byłoby się niczego takiego nie spodziewać, kiedy się idzie tylko po kawał szynki, ale czasem tak jest i już. Pewnie tak samo dzieje się w małych miejscowościach w Polsce, ale nie miałam takich doświadczeń, może dlatego mnie to dziwi.
I żeby było jasne, nie koniecznie spotyka to mnie, po prostu taka refleksja.
Ale do rzeczy. Podczas ostatnich zakupów natknęłam się na mężczyznę w sile wieku, ciężko powiedzieć czy bardziej sile, czy bardziej wieku, bo ja nie umiem określać tego dokładnie,  w każdym razie na oko po 50tce, a może nawet po 60tce. Chodzi po sklepie, coś mówi, niby do siebie, niby do sprzedawczyni, ale tak, zebyśmy wszyscy słyszeli, widowisko odstawie krótko mówiąc. Krzyczy - tryknij do mojej baby, niech ci powie, czy babsko zjadło cały salceson, nie wiem czy kupić.
Po jakimś czasie, kiedy kilka razy do kobiety za ladą odezwał się skandalicznie niekulturalnie, odwróciłam się w jego stronę i zaczęłam mu się przyglądać. On zdziwiony, co ja się tak gapię, a ja na to, że po prostu musiałam się przekonać, jak wygląda mężczyzna, który w tak skandaliczny sposób odnosi się do kobiety, do tego mało mu znanej. On na to - Boże, ja się nigdy nie nauczę ignorować takich ćmoków - rozkręcił się na całego i zaczął wywrzaskiwać, że on Polaków nienawidzi, dla niego to oni są śmiecie, nic, zero, on nawet się nie przejmuje, co ja do niego mówię, bo też jestem nie warta uwagi. Ulżyło mi, gorzej, jakby swoją uwagę na mnie zwrócił. Przestaliśmy dyskutować, bo od razu widać, że mamy do czynienia z wariatem, albo człowiekiem po załamaniu nerwowym i pomieszanymi zmysłami, bo to już nawet chamstwo zwykłe nie było.
Pojechałam do drugiego sklepu, każdy ma inny towar, część się oczywiście powtarza, ale wiadomo smaczki i wyjątki są. Po jakimś czasie wkracza ów pan. Zaczęło mnie to bawić, bo teksty zaczął uprawiać takie same, że ceny za wysokie, że tamta pani ma taniej, a na pytanie - czy coś mu podać z lady z wędlinami, odpowiedział agresywnie, że on się zastanawia, żeby go nie ponaglać (tylko bardziej obcesowo). Na szczęście nie kazał jej już 'trykać do jego baby'.
Krążyłam po sklepie, pan mnie rozpoznał, ale mnie ostentacyjnie ignorował, co mnie oczywiście pasowało. Podeszłam wreszcie do kasy i czekam spokojnie, nigdzie mi się nie śpieszyło, Irlandia mnie z tego wyleczyła. On widzi, że czekam, na pytanie sprzedawczyni, czy coś mu jeszcze podać?
- bekonu mi daj dziesięć
- dziesięć takich plasterków?
- no chyba, że plasterków, przecież nie całych bekonów - za chwilę dodaje z mściwym błyskiem w oku - ale mogę poczekać, najpierw proszę policzyć tę starszą panią.
To o mnie.
Ale mnie facet rozbawił. Opowiedziałam w bibliotece, mężowi i dzieciom; teraz za każdym razem, jak coś ustalamy, to sobie z tego dworujemy
Tato, teraz chcesz, żebym ci pomógł?
Nie, najpierw starszej pani umyj naczynia

A z innej beczki, możecie mi powiedzieć, co się dzieje z wpisami tutaj, piszę normalnie, nic nie linkuję, a po opublikowaniu mam podlinkowane pojedyncze wyrazy. Ale o so chodzi?