wtorek, 15 stycznia 2013

Koniec ciszy w eterze

Zamilkłam na trochę, wyjechana byłam. Córka mnie do siebie zaprosiła, w związku ze spotkaniem blogerów w Dublinie, żebym u niej pobyła cały weekend. Mark pracuje jak dziki, bo kończy jakiś projekt, który trwał ponad dwa lata, a nas trochę dotknął syndrom nowego roku i doła po-świątecznego, to się umówiłyśmy na babski weekend. W sumie to nas ten dół nie zdążył dotyczyć, bo wiedziałyśmy jeszcze w grudniu, że przyjadę, to miałyśmy na co czekać.
Zamiast w sobotę, zjechałam do stolicy w piątek, tak mnie dziecko namawiało na wyjście do kina na Les Miserables (wrażenia TU)
Raniutko mąż zawiózł mnie na przystanek autobusu. Najpierw jechałam godzinę do większego miasta, a tam przesiadka. Pierwszy etap odbywa się malutkim busikiem, który mnie zawsze dobija, rzuca nim na wszystkie strony, ani poczytać, ani nic. Poza słuchaniem audiobooka, który sobie przygotowałam, ale nie naładowałam mp3, więc martwiłam się, ze mi wysiądzie zanim zdążę 'Irenę' dosłuchać do końca, było takie realne zagrożenie. Empotrójka nie wysiadła, ale za to ja usiadłam w najgorszym miejscu w autobusie, co jest już nową świecką tradycją, jak i moje nieudane zamawianie dań w restauracji. Mało mi się buty nie stopiły, bo pod nogami miałam grzejnik, ten dawał na całego, już nie mówiąc, ze nóg nie miałam gdzie trzymać. Jak mi się udało przesiąść i nie stracić zębów przy tym miotaniu się busa, to mi zimno było, bo nagle odpadło intensywne źródło ciepła. Cieszyłam się na ten duży autobus, bo tam wifi, więc tablet, który pożyczyłam będzie działał. Nic z tego, podstawili starego grata jakiegoś, najmniej nowoczesnego z możliwych. Nic to, miałam filmy na tym tablecie, między innymi ostatni odcinek Daleko od szosy, bo przegapiłam w TV. Ludzie, jak ja się w tym autobusie zbuczałam, wiochę taką odwaliłam, ze smarkaniem w chusteczki, najpierw w rękaw, bo ich naleźć nie mogłam, gila sobie na czole maznęłam, obraz nędzy i rozpaczy. Wszyscy wokół się na mnie gapili.
Pięć godzin trwa podróż, ale mnie to wcale nie przeraża, bo to pięć godzin dla siebie, kiedy czytałam, słuchałam książki, zdrzemnęłam się nawet, obejrzałam półtora filmu, tę szosę i Moskwa Ja lublju ciebia. Laba. Jak dojechałam to już się działo. Nie wiem, skąd miałam taki pomysł kiedyś,że pojadę z samą torebką tylko. Skończyło się na malutkiej walizce ciężkiej jak cholera, bo buty, bo książki, bo coś tam. Do tego wypchana torba, bo kolejne książki, tablet, i całe ustrojstwo i śmieci, potrzebne kobiecie na już. Moja torebka to jest historia świata w pięciu rozdziałach.
Musiałam z tą walizką kamieni dojść do córki, jakoś się doprowadzić po tym płaczu do używalności wzrokowej, poszłyśmy 'na miasto', ale o tym może już jutro czy pojutrze.