sobota, 31 sierpnia 2013

Latające cycki mało mi oka nie wybiły, a w strefie chlebowej zanotowałam zdziadzienie

Syn prosił, prosił i uprosił - poszłam z nim na koszykówkę. W każdy wtorkowy wieczór odbywają się mecze towarzyskie kobiet, a potem mężczyzn. W lecie, kiedy ludzi ogólnie mniej, bo wyjazdy, bo jakieś tam prace na polach torfowych, gra mieszana drużyna. Ratuj się kto może. Od nastolatek i młodych kobiet, poprzez średnio wiekowe, do facetów walecznych sportowo i tych, co zapomnieli, jak się gra. Do wyboru do koloru.
W tym wszystkim ja - nie grałam w koszykówkę jakieś 28-30 lat, a mówić, że kiedyś ją trenowałam i byłam całkiem, całkiem, to nadużycie w takim wypadku. Przedawnienie może raczej.
Sama nie wiedziałam, czego się po sobie spodziewać. Nie wiedziałam nawet, czy trafię ręką w piłkę po jej odbiciu, haha, a co dopiero z nią biegać. Biegać bez patrzenia na nią, bo to za moich czasów był obciach. Za jakich czasów? Nie pamiętam kochaneczki, chyba jeszcze przed rewolucją październikową.
W każdym razie poszłam.
Syn dał mi trochę poodbijać, postrzelać, zaraz się zorientowałam, że zły stanik założyłam i co podskoczyłam do wbicia piłki do kosza, to mi cycki normalnie widoczność zasłaniały.
Zawsze miałam wytłumaczenie, dlaczego nie trafiam.
Na drugi dzień, nawet jeszcze tego samego wieczora, mogłam się przekonać, gdzie mam wszystkie mięśnie i ścięgna i że nogi może człowiekowi odjąć wcale nie z powodu nieszczęśliwego wypadku.
Do tego nogi wydają też dźwięki podczas chodzenia - auć, auć, auć...
We wtorek znowu idę. Spodobało mi się, mam nadzieję, że moje dawne urazy stawów skokowych się nie odezwą i będę mogła grać z nimi co tydzień. No i, ze wyjdę z domu w noc zimową grać, bo u nas ósma to już noc w grudniu.

W kwestii drugiej części tytułu, czyli chleba.
Kiedy Polacy tu zjechali, wszystko, co słyszałam wokół jeśli idzie o produkty spożywcze to, że chleb tutejszy, czyli taka wata i puch, jest nie do jedzenia.
Podczas pobytu w gminie kupiłam bochenek chleba w polskim sklepie, wszystkie wydawały mi się podejrzanie lekkie jak na rozmiar, ale pani powiedziała, ze ten, co trzymam w ręku to najpopularniejszy rodzaj, znika w mig.

Ale mieliśmy ubaw z mężem, kiedy go rozpakowaliśmy do jedzenia. Owszem znika w mig, ale chyba jak się na nim usiądzie. Wstaniesz i nic nie ma, biała plama. Lekki, bo w środku wata konkursowa, nawet Brits&Irish nie są w stanie takiego g... wyprodukować. Przylepia się do podniebienia, nie trzyma formy, ma smak wacików do zmywania makijażu i w ogóle jest do kitu. Najbardziej dziwi mnie jego popularność. Dziadostwo jakieś.
Paradoksalnie najlepszy chleb i przypominający nasz, sprzedaje Lidl. Jeden biały, drugi ciemny z ziarnami dyni. Ma też taki niskoglutenowy z ziarnami, ciemny. Całe szczęście.
Najlepszy jest swój, domowy, ale nie zawsze mam ochotę piec, to trzeba mieć wenę, nie lubię obowiązku wstawiania chleba co drugi, trzeci dzień, bo co, jak mam coś fajniejszego do roboty od pieczenia? Chleb zmuszany nie jest już taki magiczny.

Kupiłam też niedawno sok w sklepie irlandzkim, ale polska półka. Na opakowaniu napisane Garden, potem na dole 100% i coś jeszcze, ale nie dojrzałam. Założyłam, że sok pomarańczowy i grapefruitowy taki dobrótki, a on jakiś sztuczny, mąż wyczytał jakieś gumy tam, składniki dziwne, najmniej soku, a to 100% to było smaku z koncentratu, cokolwiek to ma znaczyć. I jeszcze zalecenie, żeby o otwarciu szybko wypić. Dwa litry!
Mąż polewał, dworował sobie z nas, że pić trzeba, bo napisali, że dobry, czuć tę gumę z dętki itp. Ukarał mnie, nie przeczytałam nalepki i mam za swoje.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Rozjechałam się

Rozjechałam się w szwach chyba, jakoś nie mogę się zmusić do żadnej aktywności, poza tą codzienną, czyli domowymi obowiązkami. Lato się skończyło, na nic zapowiedzi upałów, chyba juz ich nie zobaczymy. Bawię się z deszczem w ciuciubabkę, ja przegrywam. Co wywieszę pranie na zewnątrz, to zaczyna padać, jak zabieram do środka, słońce i tak w kółko.
Tydzień temu córka była w domu, obchodziliśmy spóźnione jej urodziny i moje wczesne, bo się okazało, że nikogo nie będzie w domu ósmego, kiedy ja będę je obchodzić.
E nie, syn będzie, ale reszta nie tylko poza domem, ale i poza krajem, czyli w Polsce. Mąż z córką jadą odwiedzić mamę męża. A syn wiadomo, przyjdzie, wybuczy - mamuśka wszystkiego naj i sobie pójdzie. Ciasta mi nie upiecze w każdym razie. No to obchody urządziłyśmy sobie cuzamen do kupy w sierpniu.
I jak zwykle, kiedy córka przyjeżdża, spędzamy cały dzień w kuchni, pieczemy, gotujemy. Obiecujemy sobie, że nastepnym razem zamówimy chińczyka i będziemy się byczyć, ale i tak zawsze wracamy do tego samego scenariusza, czyli wspólnego pichcenia.
Nie mogłyśmy się zdecydować na ciasto, więc córka mnie zakręciła, że jedno będzie dla niej, a drugie dla mnie, takie po i przed urodzinowe. Obie jesteśmy łasuchy, wiec ona zadowolona z wybiegu, ja udawałam, że się dałam nabrać, a chodziło tylko o to, że miałyśmy ochotę na oba i nie dało rady zrezygować z któregoś.
Potem się z siebie śmiałyśmy, bo wprawdzie nie było problemu z ich upieczeniem, ale strasznie pracochłonne były, szczególnie blaty bezowe kłopotliwe, bo nam blokowały piekarnik przez wiele godzin (niska temperatura ale wieki się suszą).
Obiad był iście królewski, bo mieliśmy polędwicę w grzybach leśnych, które podrobiłyśmy jednak trochę pieczarkami, gdyż grzybów u nas nie ma, a cały zapas suszonych zużyć mi się nie uśmiechało. Ale dosyć dużo ich dałyśmy.


To danie w całości pzygotowała Michalina, nawet nie wiem, jak. Byłam zajęta zmywaniem i wykańczaniem ciasta i siebie przy okazji, bo już na nos padałyśmy po całym dniu przy garach.

Ale ciasta wyszły przepyszne. Michalina zażyczyła sobie tortu bezowego z masą z mascarpone i kokosowego mleka, a do tego mus ananasowy z wiórkami kokosowymi.



A ja miałam ochotę na lekkie, puchate ciasto z owocami, z pianą budyniową i malinami, na kruchym spodzie i z kruchą posypką


W niedzielę mąż robił obiad, a myśmy się haniebnie obijały grając w Garibaldkę


Mąż trochę utyskiwał, że mu nic nie pomagamy, ale nie mogłyśmy się zmusic do kucharzenia, a do tego ta gra nas tak wciągnęła, że się nie mogłyśmy oderwać. Oczywiscie od ciasta i kawy też :-)

Czas zbyt szybko mija, kiedy jesteśmy wszyscy razem, a ciągnie niemożebnie, kiedy czekamy na kolejny taki weekend. Dla mnie taki czas to prawdziwe święto

sobota, 17 sierpnia 2013

Innom drogom tu dotarłam

Od jakiegoś czasu blogger nie jest kompatybilny z Mozzilla Firefox. Nic nie mogę zrobić, ani umieścić nowego postu, ani edytować starych. Obraz mi zjeżdża w dół i jest 'niedotykalny'. Myślałam najpierw, że problem z samym bloggerem, ale dochodzę powoli do wniosku, że jednak nie. Tydzień mi zajęło, żeby się zorientować, że z Chrome mogę wpis umieścić.
Chrome nie używam, bo przedtem nie mogłam tutaj dodawać komentarzy, nie logowałam się do Goole, co mnie niepomiernie dziwiło, bo przecież to jedna rodzina.
Nic to, mało o tych sprawach wiem, najważniejsze, że jakoś się tu dziurą w płocie dostałam.

Właśnie, czyli susząc włosy około pierwszej w nocy, wypatrzyłam pająka pod sufitem. Chciałam go przetransportować gdzie indziej, ale kurczę muchę sobie złapał i tam ma. Przecież mu obiadu nie będę przerywać. Muchy mnie bardziej wkurzają od pająków, tych nie boję się wcale.
Co innego gdyby tu był wąż, rwałabym przez ścianę na zewnątrz, maleńskim okienkiem duży tyłek bym przecisnęła, nie byłoby rzeczy niemożliwej.

Wczoraj byłam w kinie na The Lone Ranger (w Polsce to chyba przetłumaczyli Jeździec znikąd). Wojtek miał w oddalonym od domu mieście trening koszykówki, coś trzeba było z czasem zrobić, więc wybrałam się na film, innego w tym czasie nie grali. Lubię westerny współcześnie kręcone, ale że to jest film dla dzieci raczej, to nie bardzo mnie ucieszyło. No, może przesadzam, dla młodzieży bardziej, ale tak czy siak nie dla baby 40+. Do tego dwie i pół godziny. Umęczyłam się strasznie, spokojnie mógł mieć godzinę mniej. Momentami nawet dowcipny, ale zdecydowanie nie dla mnie, za stara już jestem. Co innego gdybym była z dziećmi, wtedy tak. Ale ja byłam na sali całkiem sama :-)

Za to dzisiaj widziałam świetny Marigold Hotel, z plejadą gwiazd w starszym wieku, świetnie zagrany, dowcipny, życiowy, kolorowy, wzruszający, pokazujący starość bez dramatyzmu, ale nadal prawdziwie i w jakimś sensie nadal dramatycznie. To tylko pozornie masło maślane.

W czwartek córka obchodziła urodziny. Nie mogę uwierzyć, ze ma już 23 lata. Właśnie przyjechała do domu, mąż ją odebrał z autobusu. Jutro będziemy piec i świętować. Tak się cieszę, że mam ją na weekend.
Za to Wojtek wybył, prawie go nie będzie, bo na wyspie obok zaczął się festiwal rockowy i spędzi tam trzy dni pod namiotem, będzie promem przypływał na dwie, moze cztery godziny i z powrotem. Było z tym dużo zamieszania, bo nie chciałam się zgodzić, myślałam, że będzie na noc wracał, ale ostatecznie się zgodziłam, przecież ma prawie 18 lat, przed światem go nie zamknę. Pogoda nie za dobra, pewnie dostanie w kość, ale i tego musi się nauczyć. Matka, czyli ja we własnej osobie, całą młodość spędziłam na obozach harcerskim i biwakując z klasą, też nie raz mokra chodziłam, ale nie pamiętam, żebym się skarżyła.

Późno jest, a ja jeszcze 'na chodzie'. To chyba ekscytacja przyjazdem/wyjazdem dzieci.

A jutro festiwal piosenki rosyjskiej, będę oglądać

piątek, 9 sierpnia 2013

Każda potrzeba jest względna, kiedy w grę wchodzi twarda ekonomia



Powariowali w tych liniach lotniczych z ograniczeniem do jednej sztuki bagażu. Dziwię się, że sklepy wolnocłowe, co dla nas już nie takie ‘wolno’, nie protestują, bo jednak wcześniej można było nakupować u nich po odprawie, a teraz kicha, chyba, że ktoś ma wolne miejsce w podręcznym. Ja nigdy nie mam, bo do Polski wlokę prezenty, a z powrotem książki i różne takie ‘gorzkie’ dla jeszcze nie zięcia i ślubnego, bo zagustowali. To już nawet nie chodzi o to, że potrzebuję miejsca na zakupy, szczególnie ogniste, o nie, mam żal o to, że kobiety są pozbawione swojego podstawowego atrybutu – torebki. Ktoś tam chyba oczadział, żeby nam odbierać rzecz absolutnie podstawową, bez której tracę tożsamość, nie wiem, gdzie się podziać z tymi drobiazgami, które są niezbędne, muszą być pod ręką.
Paczka chusteczek zawsze. Do tego oczywiście klucze, komórka, portfel, na lotnisku też dokumenty i bilety. To pewnie miałaby w torebce normalna kobieta. Niestety ja normalna nie jestem, mąż mówi o mojej ‘granatnik’, bo taka ciężka i czasem grzechocze. Na co dzień można coś jeszcze wyjąć, ale w podróży musi być tam mała butelka wody, może jakieś jabłko czy kanapka, przecież w samolotach podają plastik udający jedzenie. Książka! Ale kto wie, na co będę miała ochotę, więc nie jedna, ale kilka możliwości – mp3 z wgranymi audiobookami, do tego Kindle, bo tam można mieć setki i zdecydować ad hoc. A może tablet lepiej? Film sobie obejrzeć w czasie lotu? Jakaś gazetka też by się przydała. Do tego kosmetyczka ze wszystkimi szaher macher upiększaczami, bo jak bez szminki, kredki, pudru, do tego jakieś tabletki przeciwbólowe ze 4, środki higieniczne różne, ja na przykład zawsze mam pojedyncze mokre chusteczki do rąk. Długopisów sto, bo lubię, bo ciągle komuś zabieram, poza tym ołówek automatyczny, zostało mi z czasów, kiedy zawsze miałam papierową książkę i trzeba było coś zakreślić natychmiast, już, zaraz. Ktoś mógłby rzec, że to chyba wszystko i aż nadto. O nie! A kalendarzyk? Kiedyś koniecznie ‘Domu Książki’. Byłam jego wielką fanką, moja kochana Joanna Chmielewska też, co mnie dodatkowo zachwycało. Niewielki był, a oprócz miejsca na notatki i telefony miał milion informacji - odległości z Warszawy do Kielc na przykład, albo zamiana wag i miar z jednego formatu na drugi, człowiek zajrzał i od razu wiedział ile to jest 6 stóp wzrostu. Smartfony teraz załatwiają sprawę, ale kiedyś trzeba było mieć w głowie. Albo w kalendarzyku DK. Dawno go już nie produkują, a i głód wiedzy u mnie chyba mniejszy, noszę więc w to miejsce Moleskine. Już trzeciego wykańczam.
Oprócz tych wszystkich najpotrzebniejszych na świecie rzeczy, mam też mniej ważkie, chociaż kto wie? Noszę jednorazową maskę do oddychania usta usta. Jakby co, ratować życie mogę. Wprawdzie już nie pamiętam, ile ucisków na klatkę, na dwa dmuchy, ale to szczegół, bo zawsze mi ktoś może w Smartfonie sprawdzić, a maski mi telefon nie zastąpi. Mam też torbę na zakupy, która zwija się do takiego malutkiego pakuneczku i wcale, a wcale nie zajmuje miejsca. A przydać się może. Okulary do czytania od biedy mogę wyjąć, bo Kindle ma ustawianą wielkość czcionki. Chociaż jakby gazetka, to już by były jednak potrzebne. Do lądowania i startu przydałyby się też cukierki do ssania, drzewiej, czego pewnie już nikt nie pamięta, stewardesy roznosiły je przed, na tacach. Ale teraz biegają ze zdrapkami i szykują taśmę z oklaskami, szans żadnych na cuksa nie ma. Grzebień by się też przydał, ale lepiej nie ryzykować, że go za broń wezmą, więc zostawiam.
No i jak tu bez torebki? Wszystko każą człowiekowi do podręcznego włożyć, ten idzie na półkę i zostajemy jak sieroty bez ręki, czyli bez torebki, niezbędnika naszego. Próbowałam przechytrzyć system, nawet mi się udaje, ale nie wiem, czy to litość stewardes, w końcu też kobiety, czy po prostu im wszystko jedno. A mianowicie pakuję, co mogę do kieszeni kurtki, a tę zawsze w podróż zabieram taką, żeby była nie tyle urodziwa, co pojemna. Jakby dwa w jednym, tym lepiej, ale trzeba przyznać szczerze, że duże kieszenie wykluczają elegancję jednak. Szczególnie jak się naładuje tam te wszystkie ‘przydasie’, każdy wtedy wygląda jak Cygan ze spalonego wozu. Albo jak szmugler z okupowanej Warszawy. Ta metoda w sumie sprawy nie załatwia, bo kurtkę trzeba sobie zwinąć, gdzieś wetknąć, a jak to zrobić, kiedy ona naładowana jak torba? A jak się powyciąga, to gdzie to wszystko trzymać? Wpadłam na pomysł zapakowania do kieszeni reklamówki złożonej w kostkę. Siadam i wszystko z kieszeni przekładam, kurtka idzie nad głowę, a ja siedzę z siatą. Jak przekupa. Mnie samą to razi, więc siedzę zła, tak nabzdyczona i zestresowana, że w rezultacie zasypiam i budzę się przed lądowaniem. Te wszystkie Kindle, tablety, gazety, okulary, woda i kanapki przydają mi się jak psu parowóz. Wywlekam się z podręcznym i siatą, a potem w domu, czy w hotelu (zależy, w którą stronę lecę), zastanawiam się, co zrobić z tymi kanapkami, których nie zjadłam, bo kiedy, skoro spałam? Za każdym razem obiecuję sobie wtedy, że to już ostatni raz tanimi-ciasnymi lecę. Aż do bukowania następnego biletu, cena ma jednak siłę przekonywania. Torebka? Po co torebka, wrzucę sobie do kieszeni.