środa, 13 czerwca 2012

Jak pachnie zwycięstwo?

Zarzekałam się, że całe mistrzostwa będę czytać książki, filmy oglądać, w sieci buszować i odgrodzę się od piłkowego szaleństwa wszelkimi siłami. Syn się wprawdzie dopytywał, czy będziemy oglądać, bo on by razem, wespół zespół, chciał doświadczać, nie oponowałam, ale w myślach postanowiłam wydelegować małżona do tego zadania, a ja wiadomo, nos w książkę.
I co? Nico. Siedzę codziennie przed odbiornikiem i łamię palce wykręcając je z nerwów, a to za Polską, a to za Włochami (bo mi ich szkoda było, że wszyscy za Hiszpanią, a poza tym syn jednym, to ja drugim), a innego dnia za Holendrami (strasznie nie chciałam, żebyśmy się ewentualnie spotkali z Niemcami w ćwierćfinale).
Podoba mi się strasznie ta radość, łączenie się w euforii, poziomy endorfin osiągające zenit, połączenie kibiców wszelkiego pochodzenia w międzynarodowym porozumieniu i miłości dla sportu, który mnie w gruncie rzeczy będąc obojętnym, nie pozwala być poza tym zbiorem wielu elementów, z prostej przyczyny - chcę czerpać z tej międzynarodowej radości, dyskutować w banku o wynikach, przyjmować gratulacje smsowe, że nie daliśmy się Ruskim (chociaż nie wygraliśmy), a czekanie na kolejne mecze reprezentacji budzi dreszcz, a to taka niespodzianka.
Pamiętam mojego tatę, kiedy płakał podczas słynnego meczu z Anglikami. Pamiętam, choć przez mgłę, bo mała byłam, Tomaszewskiego wtedy, tym bardziej jestem w szoku słuchając teraz tych bzdetów, które wygaduje. Do tego w żałośnie atakującym tonie. Żałośnie, bo nie widać, żeby on coś wyjątkowego dla piłki, poza graniem w reprezentacji, zrobił, a krytykuje za trzech i to jak w podły sposób. Ale zostawmy Tomaszewskiego, o chłopakach miało być i o mistrzostwach.
Pamiętam moje kibicowanie w czasach, kiedy grał Boniek, Smolarek, Gadocha, Deyna, Lubański, Gorgoń, Szarmach czy Lato  (nie chronologicznie, wiem), w pamiętniku z czasów szkolnych wpisywałam wrażenia z meczy Mundialowych 1982 roku, wklejałam wycinki z gazet, ucząc się do egzaminów wstępnych do liceum, śledziłam rozgrywki i przeżywałam bardzo, a było to tym trudniejsze, ze nie miałam z kim o tym porozmawiać, bo tata już nie żył, mama nie była zainteresowana i ja tak sama przed telewizorem jak palec. Dlatego teraz z synem kibicujemy, on się śmieje, bo pół meczu z Rosją przesiedziałam z poduszką na twarzy, mało się nie udusiłam. I tylko powtarzałam w kółko - ja tego nie przeżyję, ja na to nie mogę patrzeć. Ale się chłopaki ze mnie śmiali.

Kiedy Irlandia grała, a potem tak strasznie przeputali mecz, jak zaczęli śpiewać Fields of Athenry, a łzy płynęły im po policzkach strumieniami, myślałam, że mi serce pęknie. Nie wiem, dlaczego, jaka by to nie była drużyna, kiedy wygrywa, ja patrzę głównie na tych przegranych i to oni zajmują moją uwagę najbardziej.

Inną sprawą są komentatorzy i rzeczy, jakie oni wygadują na antenie w tych emocjach. Oczywiście prym wiedzie Zimoch i jego relacje, jakże inne od telewizyjnych, bo radiowe (dla PR 1). Wiadomo, nie widać co się dzieje na boisku, więc on wszystko opisuje, ale jak! O kwiatach wyrastających na piasku (to o stadionach), najlepsze jest o zapachu zwycięstwa, który jest całkiem jak zapach rzepaku na wiosnę i czuć go na stadionie. Na YouTube są te wszystkie jego niedorzeczne porównania. Faktycznie czasem jest śmieszny, ale jak zaczyna krzyczeć, kiedy Polacy strzelają gola, jest niesamowity, jakby płuca chciał wykrzyczeć i wystrzelić w kosmos. Warto posłuchać, nie ma osoby, która by się nie uśmiechała. Stara szkoła, Ciszewski taki był, Tomasz Hopfer też. Uwielbiam to. Nawet te pierdoły, które wygaduje w międzyczasie, dodaje to kolorytu.

Pytał mnie ktoś o moje odchudzanie. Trwa, ale juz tak nie śledzę wagi, koncentruję się na zmianie przyzwyczajeń. Wczoraj jedliśmy rybkę z grilla ze szparagami, a dzisiaj na lunch trzy kawałki sera brie light ze śliwką, małą brzoskwinią i morelą. Mniam



Nie muszę chyba dodawać, że zdjęcie w dużym zbliżeniu i na talerzach jest mniej niż się wydaje.