poniedziałek, 23 stycznia 2012

Dieta rozpoczęta. Niech tu ktoś przyjedzie z karabinem, przystawi mi między oczy i wypali

Słowo stało się ciałem, mam nadzieję, że coraz mniejszym w rozmiarze - odchudzanie rozpoczęte.
Trochę niefortunnie, bo w jadłospisie dzisiaj ryba, a ja nie za bardzo miałam ochotę na nią. Próbowałam się zmusić, ale skończyło się tak, że się spłakałam jak bóbr nad talerzem z warzywami z wody, rybą, na widok której mnie cofało, tak długo się zbierałam do jedzenia, ze mi te warzywa wystygły, ryby i tak nie ruszyłam i skończyło się na vegetariańskim posiłku posolonym łzami. Do tego w sałatce lanczowej miałam mozzarellę light, która też mi ostatnio nie podchodzi (nie, że light, ale mozzarella ogólnie). Nauczka taka, ze trzeba w tej diecie jednak rezygnować z tego, co nam nie podchodzi, mogłam sobie te warzywa zrobić inaczej i rybę odstawić zupełnie.
No nic, nie rezygnuję, taka głupia to nie jestem, ale radosne odchudzanie to chyba oksymoron jednak.

Wczoraj kupiłam sobie rower. Właściwie zarezerwowałam,  a teraz kombinuję, skąd pieniądze, wprawdzie przeceniony o połowę, ale jednak.  Taki dokładnie jak na zdjęciu.  W stylu vintage, siodełko i rączki w brązowej skórze.  Jak widać kolor pastelowo niebieski, ma brązowe esy floresy, jakby kwiaty narysowane, a błotniki, tego nie widać, kolor waniliowy. Pięknisty jest.
Nie jeździłam od hm,hm -dziestu lat, mam nadzieję, że sobie rąk i nóg nie połamię. Mam natomiast zamiar rozsmakować się w przejażdżkach rowerowych z mężem i synem oraz psem prowadzonym przy rowerze. Franek, pies mój zwariowany,  ma niespożyte pokłady energii, nie będzie miał nic przeciwko temu.
Ale najpierw muszę się od nowa nauczyć jeździć na rowerze. Podobno tego się nigdy nie zapomina. Zobaczymy.

Córka w domu, ale już jedzie w środę. Dziesięć dni przeleciało nie wiadomo kiedy. Wiadomo, kiedy nie chcemy, czas zapieprza jak szalony.