czwartek, 29 listopada 2012

Nocne kopanie, a tak w ogóle, to co z tym duchem?

Pełnia księżyca, podobno nawet wczoraj miał być czerwony, ale ja tego nie zauważyłam, okazja do zakopania kości. Tak, nie przesłyszeliście się. Wydłubałam ją jakoś w środku miesiąca i zachowałam w filiżance na tę noc, kiedy pełnia osiąga apogeum. Za radą dobrej czarownicy, wyszłam w okolicach północy na podwórze przed domem, wykopałam dołeczek i po przełamaniu kości na pół, zakopałam szepcząc życzenia na przyszłość. Psa musiałam oszukać ciasteczkiem i zamknąć w domu, bo kiedyś zobaczył, co robię i natychmiast zabrał się do odkopywania mojego skarbu, jak sądził, i przeniesienia go w inne miejsce. Pewnie dlatego do tej pory nie spełniło się moje marzenie posiadania wspaniałej pracy (chociaż wydaje się, że dużo w tym kierunku robię) i prośba o odzyskanie zdrowia przez mamę. Ale próbować trzeba, niczego nie zaniedbuję, więc oprócz okazjonalnych modlitw do różnych świętych oraz głównej trójcy, przy czym Ducha Świętego w nomen omen duchu, zastępuję Matką Boską, bo jakoś trudno mi sobie go spersonalizować, przez to o nim pamiętać. Mam problem z postacią Ducha Świętego, chyba miałam katechetkę do niczego, skoro nam jakoś tego nie wytłumaczyła logicznie. A jak nie logicznie, bo może się nie da, to może mistycznie. Jakbym miała takiego kolegę jak Hołownia, albo chociaż nadal widywała księdza Majorka, który był niezwykle fajnym i przystępnym kapłanem i nie wstyd by mi było go o to zapytać (swoją drogą żałujemy, że straciliśmy z nim kontakt), to pewnie jakoś bym sprawę Ducha przepracowała, a tak?
No, ale modlitwy to jedno, a wszechświat może być inną parą kaloszy, więc zwracam się też do innych mocy, nie zaszkodzi. Ci tam w górze się chyba nie obrażą?
Kość zakopana, prośby te same, trzeba czekać. A następnym razem, jak będę jadła kurczaka pieczonego w całości, muszę pamiętać, żeby 'wish bone' czyli kości życzeń, nie przeciąć. Będzie jak znalazł za miesiąc.


poniedziałek, 26 listopada 2012

Jak być kochaną?



Wpadłam na artykuł w Twoim Stylu o tym jak być lubianą? Pierwszy odruch – wymiotny. Nie lubię poradników, żadnych tego typu tekstów, nie mam cierpliwości tego czytać, ani tym bardziej rozwiązywać testów. Ale postanowiłam przeczytać, wyjątek taki, bo już od dłuższego czasu zastanawia mnie casus jednej z moich koleżanek, Irlandki, która gdzie się nie pokaże natychmiast jest uwielbiana, kochana, wszyscy chcą z nią rozmawiać i przy niej stać. Poznałyśmy się na kursie i mam szczęście być jedną z tych osób, które się z nią przyjaźnią, zatrybiło niemal metafizycznie – od pierwszego spojrzenia fascynacja obopólna. Toteż nie zazdrość mnie popycha do tych rozmyślań, a czysta, naukowa można by rzec, ciekawość, jak to działa w jej przypadku? Uznałam, że z tego artykułu się dowiem.
We wstępie dowiaduję się, że każdy chce być lubiany, ale nie każdy wie, jak to zrobić, stąd dobrze przeczytać książkę Tima Sandersa ‘Jak być lubianym’. W dalszej części artykułu jednak, podają nam tyle informacji, że myślę, że już można sobie darować czytanie tej książki, bo cóż można więcej na ten temat powiedzieć? Tim podaje nam receptę – na czynnik S, czyli bycie postrzeganym, jako osoba S-ympatyczna, składają się cztery elementy: przyjacielskość, istotność, empatia i autentyczność. Zdobyć przyjaciół od ręki, natychmiast, jest bardzo trudne i niewiele osób posiada tę wiedzę tajemną. Mam wrażenie, ciekawe czy je podzielacie, że Irlandczycy ogólnie mają wrodzoną zdolność pozyskiwania sobie ludzi i dlatego są postrzegani w Europie i nie tylko, jako jedni z najbardziej sympatycznych na kontynencie. Jak zaczęłam poznawać kolejne elementy czynnika S, to wrażenie się jeszcze pogłębiło, bo czyż to nie jest obraz przeciętnego Irlandczyka?
Element 1 – przyjacielem mi bądź – akceptuję cię takim, jaki jesteś; fajnie, że się spotkaliśmy; lubię z tobą być. Ofiarowanie przyjaźni, sympatii pociąga za sobą takie same sygnały zwrotne. Ale uwaga, działa też odwrotnie, czyli jeśli jesteś nastawiony sceptycznie do każdego nowo poznanego człowieka, inni też są najeżeni na poznanie i zaakceptowanie Ciebie. Handlowcy wykorzystują tę zasadę zasypując nas ofertami i gratisami od wejścia, wtedy czujemy się w obowiązku coś u nich kupić. Nie wiem, jak Wy, ale ja od pierwszego dnia tutaj spotkałam się z taką postawą Irlanczyków – ale fajnie, że tu przyjechałaś, widocznie podoba ci się nasz kraj, a jeśli tak, już cię lubię. W kontaktach są zawsze pogodni, uśmiechają się, a takich właśnie lubi się najbardziej. Zadają pytania, aktywnie słuchają, potakują, słownie przyznają rację; bardzo często oferują swoją pomoc, drobne przysługi, dla nich nic takiego, a nam często ratowały życie. Na dodatek często powtarzają imię rozmówcy, a nie od dziś wiadomo, że najmilszym słowem świata jest w naszych uszach własne imię – jak twierdzi Sanders. Pamiętam, jak mi powiedzieli, że nauczą się wymowy polskiej, bo moje imię, to moja tożsamość i nie im ma być łatwiej, a mnie przyjemniej słyszeć je w oryginalnym brzemieniu. Racja!
Element 2 – wspólne sprawy, ważne sprawy. Nie wystarczy uważać, że ktoś jest sympatyczny, to wszystko na nic, jeśli ten człowiek nic a nic cię nie obchodzi. Jak prezenter telewizyjny, fajny i co z tego?  Jeśli chcemy być dla kogoś istotnymi, musimy zlokalizować obszary wspólne. Czyli też mam córkę, wiem jak to jest, kiedy dojrzewa i zaczyna się co chwilę zakochiwać. Albo – mąż też lubi łowić ryby, kiedy jedziemy na spacer wyciąga wędkę i tyle go widzieli, siedzę z książką i czekam aż coś złowi. A jak zauważymy czyjeś potrzeby, jesteśmy w stanie je zaspokoić, ale tak, żeby nie wyszło, że wkupujemy się w czyjeś łaski – pożyczę ci tę książkę, widzę, że masz ochotę ją przeczytać. Syn wyrósł już z tej kurtki, jest jak nowa, miał ją na sobie ze dwa razy, a widzę, że twojemu się podoba, może zechciałabyś ją ode mnie przyjąć? Jeśli ktoś ma podobne hobby, jak na przykład to wędkowanie, można spytać, gdzie najlepiej łowić, gdzie kupić dobry sprzęt? To powoduje, że zostajemy wyróżnienie z tłumu innych, fajnych, ale nieistotnych ludzi. Czyż to nie jest irlandzka specjalność?
Element 3 – wczuj się w człowieka. Trochę empatii, spojrzenie na sprawy z punktu widzenia drugiej osoby, może wiele zdziałać. Wiele osób współodczuwa, ale nie potrafi lub wstydzi się to okazywać, a  jeśli pozwalasz uczuciom zagościć na twarzy, twoja mowa ciała wskazuje na empatię, wtedy druga strona widzi Twoje uczucia i czuje się komfortowo, bo jest zrozumiana. Irlandczycy nie mają z tym problemu, ich okrzyki, emocje wypisane na twarzy, do tego gesty i ‘I know what you mean’, może wydaje się egzaltowane, ale ile razy dawało nam poczucie tak potrzebnego zrozumienia?
Element 4 – bycie autentycznym. Tamte trzy są ważne, ale muszą łączyć się z uczciwością, szczerością i byciem prawdziwym. Nie da się tego wszystkiego udawać, są to narzędzia dla człowieka, który wierzy, że niezależnie od kraju, pochodzenia, wieku, wykształcenia, można znaleźć punkty styczne i się z kimś zaprzyjaźnić albo po prostu polubić. Trzeba być sobą, ale trzeba też pracować nad sobą, żeby być postrzeganym, jako osoba warta przyjaźni i uwagi. Takie proste, a takie trudne zarazem. Irlandczycy są jacy są, nie udają nikogo innego, są pogodzeni ze swoją karmą i to jest po prostu fantastyczne. Poczytałam i już wiem, jak to robi moja znajoma. Pytanie, czy i ja potrafię?


środa, 21 listopada 2012

Przybliż się płatniku, daj się walnąć między oczy



Cały świat bankowy prześciga się w wymyślaniu nowych form płacenia bezgotówkowego. Młodzi ludzie nie wiedzą już jak wyglądają czeki, a już na pewno ich nigdy nie wypisywali. Może pracodawca im je wręczył raz czy dwa, ale zaraz konieczne było założenie konta i korzystanie z kart. Karty też się zmieniają; kiedyś trzeba było je kłaść na maszynce, przykrywać cienkim, bibułkowym papierkiem, jeździć ‘na szynach’ takim dynksem, podpis, sprawdzenie zgodności z oryginałem i było po zapłacie. Nic dziwnego, że ludzie woleli czeki wypisywać. Potem już było super nowocześnie, bo miały pasek magnetyczny i trzeba je było szuuuuu, przesunąć przez szparę, podpis, sprawdzenie z oryginałem, zapłacone. Już wydawało się, że dalej to nie zajdzie, bo cóż można jeszcze w tej materii zmienić, szybko, łatwo przyjemnie, ale nie, bankowcy zadbali, żeby było jeszcze łatwiej, szybciej i bezboleśnie, bo wiadomo, nie ma to jak ruch w interesie, w ich przypadku, gotówka musi fruwać i zmieniać właścicieli. Wymyślono karty z chipami, czyli wkładasz, kod-pin, już żadnego podpisywania, po robocie, zapłacone. Jest to na tyle łatwa i szybka operacja, że młodzież zaczęła płacić nawet za małe zakupy kartą, przestali nosić gotówkę. Przemysł ‘karciany’ znalazł sposób i na to, karty zbliżeniowe, nawet już żadnych pinów, ani kart wsadzania w jakiekolwiek dziury nie trzeba, tylko machnąć przed jakimś tam cyngwajsem i zakupy o wartości do 15 euro (u nas kartą zbliżeniowo można tylko do tej kwoty) zrobione. Pomyślałam, że to już chyba koniec rozwoju, bo ileż można jeszcze w tej kwestii wymyślić, chyba, że przelewy uruchamiane siłą woli, intuicyjne. Tylko, że zapomniałam o rozwoju innej gałęzi przemysłu, o smartfonach. U nas tego jeszcze nie widziałam, ale w Polsce któraś z sieci już proponuje opłaty za pomocą zbliżenia do czytnika telefonu i dokonania transakcji bezgotówkowej w ten sposób. Czyli jak widać, wszystko zmierza do tego, żeby ludzie łatwiej wydawali, jak nie widać papierków i monet, lekką ręką robi się zakupy, przynajmniej tak ma większość ludzi. Dopóki mają wolny wybór, nie ma nic złego w rozwoju różnego rodzaju metod, bo jeśli ktoś woli, nosi po prostu gotówkę.  No właśnie, jeśli woli, a nie musi. Ja na przykład odzwyczaiłam się od tego i odkąd są karty płatnicze debitowe, nie tylko kredytowe, tym chętniej z nich korzystam. Ale chyba będę musiała się odzwyczaić od tego udogodnienia i przejść do czasów króla Ćwieczka, znowu zapełnić portfel gotówką i zacząć ją chować w skarpecie. Dlaczego? Widzę Wasze zdziwienie i już spieszę wyjaśnić.
Dowiedziałam się mianowicie w swoim banku, że wprowadzają opłaty za konto. To znaczy one niby były zawsze, ale odkąd jest bankowość internetowa można było je jakoś ominąć, a to ilością przelewów dokonanych online, a to innymi operacjami, byle były bezobsługowe i nie sterczeć w okienku, dali możliwość zejścia z haka płacenia za konto i to mi pasowało, bo ostatnimi czasy to ja za dużo kasy nie mam, a już na pewno nie tyle, żeby się nie przejmować dodatkowymi opłatami, wcale nie małymi, za konto w banku. Niedawno znajoma, która ma konto w AIB zaczepiła mnie, czy nie dostałam przypadkiem rachunku za usługi bankowe u siebie, bo ona nagle tak i jest zaskoczona, ale po wyjaśnieniach w banku dowiedziała się, że teraz już tak będzie i koniec. Pognałam, więc do swojego banku i oni mi powiedzieli to samo, niby inny bank, ale sprawa tyczy się wszystkich, a przynajmniej większości, że zaostrzają limity, które zwalniają z opłat i teraz jedynym sposobem na ucieczkę od nich jest kilka tysięcy na koncie przez cały czas. Opłaty głównie dotyczą transakcji bezgotówkowych za pomocą kart, nieważne, czy kredytowa czy debitowa, czy w bankomacie wypłatowym czy wpłatowym, czy w Internecie, za każdy machnięcie kartą, czy też jej wetknięcie w terminal, czy wpisanie numeru online, będziemy płacić i to niemało. Toteż pytam pani w bankowym okienku, jaki jest sposób na złagodzenie bólu, czyli zminimalizowanie kosztów? Ona mi na to – wypłacenie gotówki z bankomatu, jednorazowo dużo i operowanie nią. Trafił mnie szlag po prostu. Od tylu lat jesteśmy przyuczani do rezygnowania z używania gotówki, starszym ludziom tłumaczy się, jakie to wygodne i bezpieczne, a teraz migusiem wszystko wraca do starych metod? I to wtedy, kiedy naprawdę ludzie nie wyobrażają sobie życia bez swobodnego używania kart płatniczych wszelkiego rodzaju? To jest dopiero numer, cierpliwie kogoś do wygody przyzwyczaić, zaproponować im co raz to nowe rozwiązania, a potem powiedzieć – ale za to trzeba zapłacić, będzie ci dużo taniej obyć się bez tego, zapomnij. Tylko, że pewnych zjawisk już się odwrócić nie da, zakupy w sieci są faktem, więc koniec końców sytuacja jest taka, że mamy na głowie kolejne opłaty. A przecież ci, którzy obsługują działania bezgotówkowe już biorą pieniądze od sklepów za umożliwianie tychże. Banki widać znalazły sposób na zmniejszenie deficytów i to kosztem ludzi. Najpierw głupot narobią, a potem ten, co na końcu łańcucha pokarmowego, płaci. Do tego household charges, zaraz za wodę opłaty, za septic tanki, a może wrócą do starych sposobów obliczania podatków za domy – czyli za ilość okien i będziemy zamurowywać? Nie dość, że wieje, to wiecznie w pysk.

sobota, 17 listopada 2012

Dzieci nie ma chata wolna, przydałby się dr House

Moje młodsze dziecię wyjechało robić za babysitter dla kotów. Moje starsze dzieczko ma rocznicę związku, już szóstą, więc nie w kij dmuchał, od miesięcy zarezerwowany hotel, bilety na wystawę upamiętniającą Titanica (nigdy mnie jakoś nie rajcował, a Was?), romantyczny wyjazd do Belfastu, gdzie jeszcze nie byli, a tu kotek jeden postanowił się pochorować. Płacze, tabletki bierze i mu lepiej tylko trochę. Zmartwienie jak z dzieckiem, bo co tu zrobić, miał być pod opieką przyjaciółki, ale ona pracuje, zaglądać miała tylko, a jego trzeba obserwować, czy nie gorzej. Wsadziliśmy Wojtka do autobusu i pojechał za niańkę i pielęgniarkę robić. I tak miał jechać, bo w poniedziałek na jakiegoś komika ulubionego występ idą, po prostu dwie noce więcej tam spędzi. Problem rozwiązany.


Gdy nie ma w doooomu dzieci, to jesteśmy niegrzeczni.... można by pośpiewać, gdyby nie pewien szczegół - ząb mnie rozbolał. ZNOWU! Sprawdzam, dbam, a ciągle coś, tyle lat nie miałam problemu, zęby naprawiałam w wyniku znalezienia czegoś podczas kontroli, ból - a co to takiego?
To już wiem.
Umyłam zęby proszkiem kupionym w aptece, chciałam zminimalizować przebarwienia, a skończyło się na tym, że mnie pół gęby zaczęło boleć. Pomyślałam, ze nadwrażliwość, że przejdzie. Po kilku dniach jednak postanowiłam umówić się z dentystką. Ale w nocy zaczął się koszmar z ulicy wiązów, to jednak chyba jeden z zębów. Nawet leniej wody nie mogłam się napić, żeby mnie ból nie brał w swoje paszcze. Ciepło, zimno, powiew powietrza, dotyk, wszystko było zapalnikiem. Do tego skóra, nos, oko, nawet w uchu też taki mdlący ból. Po skontaktowaniu się z dentystką, do której na moje szczęście (a na jej nie) mam telefon, rada - jechać do NowDoc czyli takie nasze pogotowie.
Wiem, że niektórzy narzekają na służbę zdrowia tutaj, ale ja nigdy nie miałam złych doświadczeń. I teraz wszystko poszło gładko - telefon do centrali NowDoc, wstępna rejestracja i zarysowanie problemu. Oddzwania pielęgniarka, daje pierwsze rady, ale jeśli chcesz lekarza oczywiście nie ma sprawy. Po kilku minutach dzwonią z pogotowia, że lekarz mnie przyjmie, mogę podjechać. Taki telefon jest konieczny, bo mogło być tak, że lekarz jest u kogoś w domu, a na zmianie jeden, więc po co miałabym czekać. Dojazd to 20 minut, wizyta od razu, leki do ręki (tu nie ma aptek nocnych), dostałam antybiotyk i od razu wzięłam.  Najdziwniejsze jest to, że u mnie nic nie jest nigdy proste, jak już nawet głupi ząb boli, to przebieg jest jakiś dziwny. Dla mnie najlepszy byłby dr House pod ręką, ale tak dobrze to nie ma. Biorę leki przeciwbólowe, ale nie pomagają. Jakby placebo łykała. Może ten antybiotyk zadziała i będzie lepiej?
A mieliśmy szaleć 'na wolności' :-)

piątek, 16 listopada 2012

U Kaczki Robótkowo i świątecznie, ale nie o rękodziele, a o serco-dziele raczej, tu mowa

Dopiero co pisałam o kartkach świątecznych, że wysyłać, że nie dostaję, że zanika tradycja, że... marudy, marudy, marudy.
Aż tu dziś wpadam na wpis Kaczki, o ło TU, z nieba mi spadł normalnie. Już wiem, gdzie kartkę wyślę. Nie żebym nie miała gdzie słać, ale chciałabym chociaż jedną tam, gdzie jej czekają jak nigdzie indziej, wiecie tak najmocniej jak można jej wyglądają.  Może i Wy po przeczytaniu postu skusicie się na taki gest.
Mam nadzieję, że starczy Wam cierpliwości, żeby do końca postu u kaczki dotrzeć, tak fajnie rodzinki opisała, że skończyłam go z uśmiechem od ucha do ucha.
Podoba mi się ta akcja straszniście


czwartek, 15 listopada 2012

Klips w czapce niewidce

Szukałam klipsa do zamknięcia torebki ze smakołykami psa. Sprawdziłam ladę w kuchni wokół torebki, potem dalej, na podłodze i przy drzwiach (bo on dostaje jedno kółko Frolica jak wychodzimy), nic. Diabeł ogonem nakrył. Odwróciłam się po słoik kawy, nasypałam do filiżanki łyżeczkę, patrzę - obok leży klips. Na samym środku lady. Niemożliwe, żebym wcześniej nie zauważyła, bo jego rozmiary są takie, że się nie da przegapić.
Faktycznie diabeł ogonem, albo mój Anioł Stóż się nudzi i zabawia ze mną, robiąc psikusy.
Strasznie mnie to z równowagi wytrąciło, nie wiem dlaczego.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Kartki świąteczne - przyjemność czy przekleństwo?

Może to moja metryka każe mi to mówić, ale kartki świąteczne zawsze były czymś, co zwiastowało nadejście przemiłego okresu w roku. Nie pamiętam, żeby były one dla nas ważne, kiedy byłam dzieckiem, ale to pewnie dlatego, ze moja mama generalnie nie lubiła świąt, a może tylko takie wrażenie sprawiała? Wszystko było problemem - zakupy, ubieranie choinki, czyszczenie sreber używanych tylko w ten czas, sprzątanie - trudno to było znieść.
Postanowiłam, że u mnie w domu będzie inaczej. Wprawdzie próbowałam odwalać numery z pastowaniem podłóg o 3 w nocy, zasypianiem nad wpół rozpakowanym prezentem, bo przygotowania mnie tak zmęczyły, ale mąż szybko mnie tego oduczył, wytłumaczył, że ważniejsze od umytych na mrozie okien jest nasze samopoczucie i radość z tego czasu.
Odkąd pamiętam wypisywałam stosy życzeń, zawsze zależało mi, żeby były one dla każdego inne i spersonalizowane. Kiedyś trudno było kupić ciekawe kartki świąteczne, a ja nie mam drygu do prac plastycznych, nigdy nie potrafiłam sama coś wymodzić, toteż byłam skazana na przemysł, który kiedyś był raczej przaśny. Zawsze jedna udawało mi się coś tam fajnego wynaleźć.
Teraz jest trochę inaczej, bo można posłać maila, wpisać na FB, wysłać smsy, ale kartki mają urok vintage i na pewno warto poświęcić trochę czasu na ich wypisywanie.
Moje dzieci lubiły widok mamy, czyli mnie, pochylonej nad kartkami z długopisem w ręku, dla nich to był zwiastowanie świąt, szczególnie radosnego czasu, a ja z kolei cieszyłam się, że dla nich to już nie trauma, a moi znajomi są zadowoleni z otrzymania życzeń. Zasiadałam z kawą w kubku świątecznym, pisałam, a one biegały podekscytowane zbliżającym się czasem.
Tutaj, w Irlandii, jest to szczególnie kultywowane. Dostaję mnóstwo kartek od znajomych, ale z Polski już prawie nic, poza dwiema - od moje siostry cioci z Częstochowy i od szwagierki, siostry męża i jej rodziny. Tak mi smutno z tego powodu. Oczywiście maili, smsów i telefonów bez liku, ale przecież sobie ich nie ustawię na kominku nie mogę przeglądać bez końca popijając grog.
Nie wiem, może to dlatego, że kartki świąteczne są teraz dosyć drogie, a może dlatego, że wysłanie ich niemało kosztuje i ten biznes cuzamen do kupy już nie jest marną pozycją w budżecie?
Nie mam w tym roku pieniędzy, słabo jest, tym bardziej zaczynam o takich rzeczach myśleć już teraz, żeby nie zostawiać wydatków na ostatnią chwilę. Prezenty, kartki, znaczki, nawet potrzebne wiktuały w puszkach i słoikach kupuję już teraz, żeby nie paść trupem przed samą godziną zero. Nie przeszkadza mi, że handel już teraz jest nastawiony na klienta świątecznego, choinki i ozdoby w oknach, muzyka. Bez przesady, w kryzysie im też jest ciężko i próbują sobie i trochę też nam, ułatwić ten czas. Ale nie o handlu miało być, a o magicznym momencie, kiedy wyciąga się z koperty czy skrzynki kartkę i czyta życzenia od rodziny i przyjaciół. Takie chwile są bezcenne. Przywróćmy świętom kartki :-)

niedziela, 11 listopada 2012

Rozterki (z) ostatniej chwili



Kilka dni temu siedziałam nad podatkami. Co roku Revenue wysyła nam Form 12 dotyczący zwrotów podatków do wypełnienia. Taaa, niby o zwrot idzie, ale trzeba wpisać milion różnych informacji dotyczących dochodów z różnych źródeł, również zagranicznych, wynajmu lokali, mieszkania (również w Polsce) i tak dalej, a potem dopiero napisać, gdzie wydaliśmy, czy to na wynajem lokum dla nas, czy to za wywóz śmieci, usługi medyczne itp. Zestresowałam się, bo czekałam za długo z jego wypełnieniem, zostało mi kilka dni zaledwie, a tak sobie obiecywałam, że w tym roku będzie inaczej i na pewno zrobię to na kilka miesięcy przed terminem, a nie na ostatnią chwilę. Tak, tak, to nie pomyłka, na złożenie go w wyznaczonym urzędzie podatkowym mamy kilka miesięcy, aż do końca października. Tym większy wstyd, że tyle czekałam.
Wzięłam do ręki ten formularz, kilkanaście stron, ważę w myślach swoje możliwości w tym względzie, ale wreszcie dochodzę do wniosku, że jak to, ja nie dam rady? Otworzyłam, przeszłam przez PPS numery, informacje o dzieciach, kartach medycznych, łatwo nie było już na tym etapie, bo sprawa dotyczy roku poprzedniego i trzeba pamiętać, że dzieci wtedy jeszcze były wszystkie na naszym utrzymaniu, a i inne informacje mają być relatywne do 2011 roku, a nie do sytuacji obecnej. W tym momencie klęłam, że nie mam porobionych notatek dotyczących stanu na dzień ostatni zeszłego roku, ale cóż, mądry Polak po szkodzie, wszyscy to znają.
Schody zaczęły się już od strony czwartej, gdybym miała dochody z jednego miejsca, nie byłoby problemu, ale jak z wielu? Kurczę, gdybym była bardziej biegła w tych sprawach, na pewno bym wiedziała, kasy na doradcę podatkowego też nie mam, więc muszę jakoś sobie radzić. Raz kozie śmierć, najwyżej mi odeślą z adnotacją o konieczności poprawek, albo mnie wezwą do siebie w celu wyjaśnień. Na wszelki wypadek dopisałam elaborat na temat moich działań buchalteryjnych.
Wydawało mi się, że to już koniec przypadków Kasi na podatkowych dróżkach, ale to był dopiero początek. Niezbadane są meandry tax-formularzy.
Potem zaatakowali mnie odsetkami płaconymi przy okazji kredytów hipotecznych i na rozbudowę czy remonty domu. O Bogu, gdzie ja mam te papiery z banku? Dobra, może dalej, a potem wrócę do tego.  A dalej – pytania o konto oszczędności na emeryturę. Mąż coś takiego ma w pracy, ale czy to jest to konto, czy co innego? Gdzie to sprawdzić? Cholera, nikt u niego w biurze nie odbiera telefonu, nie dowiem się na czas. Na dodatek dokumenty od jednego z moich pracodawców okazały się być błędnie wypełnione, kwota była za duża, zorientowałam się poniewczasie. Wypełniłam z błędem, muszę wrócić po kolejny dokument, a nie wiem, czy dostanę go na tyle szybko, żeby zmieścić się w czasie wyznaczonym przez Revenue Office na oddanie formularza? Decyduję się na wizytę w biurze pracodawcy jeszcze tego samego dnia, ale była już trzecia, więc miałam tylko godzinę, to na drugim końcu miasta, a do tego ja nie mam samochodu. Tylko spokój, głęboki oddech, kilka oddechów, licz do dziesięciu – mówię do siebie i ubieram się wpychając dwie nogi do jednej nogawki spodni. Decyduję się zabrać psa, jak mam biec, to niech i on ma ‘bieżnię’, przynajmniej padnie wieczorem i nie będę musiała mu piłki rzucać. Ale gdzie jest smycz, gdzie są szelki? Wywalam wszystko z półki, jednej, drugiej, szafki na buty, z pojemnika na czapki i rękawiczki, diabeł ogonem nakrył. Pies już się pręży na podwórku, szczeka z niecierpliwością, a ja go zabrać nie mogę, bo luzem nie pójdzie, zwabiam go, więc do domu, zamykam, on wyje z rozpaczy, a ja biegnę i płaczę, bo mi go żal. Siebie też, żem taka głupia i wcześniej kwoty na zaświadczeniu nie sprawdziłam, a właściwej nie znam, tylko oni to mogą u siebie w systemie wyliczyć. Pomyślałam, że na skróty będzie szybciej, lecę więc na tyły szkoły syna, mając nadzieję przebiec na sago przez trawnik za salą gimnastyczną, a potem przejściem obok żywopłotu i już będę miała pół drogi za sobą. Dopadam przejścia, w tym roku bramę postawili i łańcuchami zakuli. Przejścia nie ma, jest mała dziura w płocie nieopodal, ale na boisku szkolnym pełno chłopaków, tego jeszcze brakowało, żebym synowi obciachu narobiła i się przez ten otwór pchała głową do przodu i tyłkiem w powietrzu. Wracam więc, całą tę drogę od nowa przebywam, mając w uszach słowa prababci – jak się spieszysz, ze skrótów nie korzystaj.  Mądry… Dopadam biura na pięć minut przed zamknięciem, z włosami dęba, czerwona na gębie i bez oddechu, żeby wyartykułować, o co idzie. Jakoś się domyślili i na następny dzień dokument przygotowali. Wiadomo, z wariatami się nie dyskutuje. Jeszcze tylko skontaktować się z kadrami męża, znaleźć papiery z banku, wiedzieć, gdzie to wpisać, kopie porobić następnego dnia, odpowiednie dołączyć do formularza, wysłać i z głowy. Uff.
Za każdym razem obiecuję sobie, że za rok będę już mądrzejsza i co roku to samo. Koniec z tym, za rok NA PEWNO będę mądrzejsza i wypełnię już w lutym. Prawie na pewno.

środa, 7 listopada 2012

Na kłopoty i deszcz za oknem - kapuśniaczki :-O

Niedobrze się ostatnio dzieje, po prostu nic nie idzie jak powinno, w szczegóły wchodzić nie będę, bo już siły na to wszystko nie mam i gadać mi się też nie chce. W każdym razie nic nowego.
Wzięłam się dzisiaj za pieczenie, bo jak mam zły humor, to muszę czymś ręce zająć. Obiad wyglądał dzisiaj niecodziennie, bo zamiast jakichś mięsiw, surówek itp postanowiłam upiec kapuśniaczki drożdżowe nadziewane, jak nazwa wskazuje, kapustą kiszoną z grzybami i cebulą. Przepis, który okazał się rewelacyjny, znalazłam na tym blogu, o ło TU

A idzie to tak:
Ciasto:
400 g mąki (ja dałam 250 białej orkiszowej i 150 pełnoziarnistej też orkiszowej)
1 paczka drożdży suchych Oetkera ja miałam
1 jajo całe
1 żółtko (białko zostawcie do smarowania kapuśniaczków, mówię to od razu, żeby Wam do głowy nie przyszło wylać do zlewu)
1 łyżka cukru
1 szkl śmietany
8 dkg margaryny
łyżeczka soli (dopisałam, bo nie dałam i uważam, ze brakowało)

Farsz to jak kto lubi, ja zrobiłam z kapusty, dodałam pieczarek ok pół kilograma, do tego cebule ze 2-3, zesmażyłam na oliwie najpierw cebulę i pieczarki, dodałam kapustę, też podsmażałam, tak jak moja mama wigilijną robiła, tylko nie miałam prawdziwych grzybów, co mnie martwiło, więc jak przyszedł czas to podlałam połową szklanki bulionu grzybowego, dodałam przypraw, a i trochę przecieru pomidorowego.  Pyszny wyszedł ten farsz

Margarynę rozpuściłam w mikrofali, drożdże mam Oetkera suche, dałam jedną paczkę na tę ilość mąki, rozpuściłam w niewielkiej ilości mleka z cukrem, niech rosną. Mąka i sól do miski, do mniejszej śmietana i jaja porządnie wymieszać, kiedy drożdże już urosną, wymieszać wszystko z mąką i wyrobić.
Nie czekałam aż urośnie, bo i tak lepi się te kapuśniaczki i ono sobie pracuje. Poza tym cieple masło (ale nie gorące) ładnie pracowało z drożdżami. Rozwałkować, wykrawać duże okrągłe kawałki, zlepić najpierw jak pieroga, a potem zawinąć rogi i resztę pod spód i zrobić takiego wałeczka. Na blachę papier do pieczenia, układać je nie za blisko, bo rosną, ale też bez przesady, dwa razy większe nie będą. Posmarować rozbełtanym białkiem i nakłuć widelcem w dwóch miejscach, nie będą pękać. Piec 200 stopni 20 minut. Powinny być rumiane.

 Do tego popijaliśmy zupę pomidorową, co mi została z zeszłego dnia. Mąż się skarżył, ze mu na pasuje, ale barszczu nie miałam, zresztą mnie pasowała. Przepis jest rewelacyjny, cieszę się, że go znalazłam w sieci, przygotuję takie na święta do barszczu.

sobota, 3 listopada 2012

Śniadanie mistrzów z przeszkodami, a robota czekać nie będzie

Mój sobotni rytuał, o ile oczywiście jestem w domu, to kawa pita niespiesznie przy Drugim Śniadaniu Mistrzów na TVN24. Cały tydzień cieszę się na tę godzinę, kiedy to zaproszeni przez Marcina Mellera goście dyskutują o różnych zjawiskach i komentują to, co dzieje się w Polsce i na świecie.
I dziwnie akurat w tym czasie wszystko musi się dziać - dzwonią telefony, mąż rozpala w kominku i najpierw klęczy mi 'na telewizorze', a potrzebuje pomocy, pies wyje bo mu zabawka gdzieś wpadła - zwariować można.
Niezależnie od pory, czasem oglądam powtórki, zawsze coś się dzieje i mi przeszkadza. A jak program się kończy, telefony milkną, mąż znika w ogrodzie, pies zasypia na kanapie i panuje idealny spokój.

Plus taki, że teraz siedzę w pokoju dziennym przy kominku i się grzeję, pisząc do Was. Strasznie zimno się zrobiło, jakoś tak przenikliwie, do tego wilgotno i co by człowiek nie robił, nie może się ogrzać. My nie włączamy ogrzewania kaloryferami na cały dzień i noc, tylko na godzinę czy dwie. Gdyby trzeba było grzać non stop, poszłabym z torbami. Zresztą nie ma takiej potrzeby. Pod tym względem to w Polsce jest luksusowo, wiem, że mamy zimy bardziej mroźne, ale już teraz grzejniki grzeją na dyfer od rana do nocy w polskich blokach. Pamiętam, że mi było zawsze za ciepło, okna się otwierało, przykręcało grzejniki, a i tak było gorąco.

Gdybym nie miała tłumaczenia na cito, to bym teraz siedziała przy tym kominku z 'Korektami' Franzena, a tak, do pracy, do roboty!

A poza tym oszalałam na punkcie serialu Sherlock, tego nowego brytyjskiego. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, bo nie lubię historii Holmes-Watson, a tu taka niespodziewanka. Muzyka jest po prostu fantastyczna, nie mówiąc o samym serialu. A w niedzielę zaczyna się skandynawski na podstawie powieści Lizy Marklund, będzie uczta.