czwartek, 14 lipca 2011

Kto ty jesteś?


„Byłam rozpieszczoną gówniarą urodzoną na francuskiej ziemi, miałam prosty i obiecujący start.  Matkę Francja onieśmielała i pozbawiała własnej tożsamości.  Dorośli, którzy się tutaj przenieśli tak jak ona, tęsknili za ojczyzną i kojarzyli mi się z liśćmi, którymi wiatr miota po ulicach tam, gdzie zawieje.  Inaczej było ze mną, z Gają i Karlą.  My byłyśmy stąd.  Nie umiałyśmy śmiać się z „Misia” czy „Alternatywy 4”, które wałkowano na TV Polonia, ponieważ nie znałyśmy polskich problemów. Nie obchodziły nas zjazdy polonii ani żadne ‘wieczory polskie’, które organizowano co wtorek i na których jedzono chleb ze smalcem, kiszone ogórki, tańczono polkę i omawiano kolejny numer „Kultury” Giedroycia.  Giedroyc nas nie obchodził, wolałyśmy czytać pisma francuskie, najlepiej jak najbardziej kolorowe.  I nie chodziłyśmy do kina podczas „dni kultury polskiej”, ponieważ polskie filmy były ciężkie i nudne – wołałyśmy pójść na amerykański hit z Johnnym Deppem lub Bradem Pittem.”
Tak pisze Małgorzata Warda w swojej nowej powieści „Nikt nie widział, nikt nie słyszał…”. Przeczytałam to, zamknęłam z hukiem książkę, co zawsze robię, kiedy coś trafnego przeczytam, zerwałam się na równe nogi i zakrzyknęłam – tu jest pies pogrzebany. Uderzyła mnie trafność tych słów.  Dziewczynka będąca narratorką powiedziała to, co pewnie myśli sobie większość naszych dzieci – dosyć już tej martyrologii emigracyjnej, nas to nic, a nic nie obchodzi, my mamy życie tu i teraz i nie mamy pojęcia, dlaczego ryczycie ze śmiechu na ‘Rejsie’, dlaczego płaczecie słuchając ‘Autobiografii’ i Kazika, Małysz nas nie wzrusza i nie mamy pojęcia, ba – mało nas to obchodzi, jak wygląda Kaczyński?
A rodzice na takie dictum uderzają w lament – dziecko, jak to, siadaj tutaj, oglądaj ‘Zemstę’, ‘Pana Tadeusza’, ale już, bez dyskusji. A kiedy groźby nie działają, czas na błagania – co powie babcia i ciocia Lusia?  Miej litość.  I gnają ich do polskiej szkoły, zbierają Encyklopedię Polską z Newsweeka, ciągną Mickiewicza w walizach przez pół Europy, niech dziecko zna swoje korzenie. A wieczorami – znieczuleni białą wodą rozmowną, płaczą nad frazami Stepów Akermańskich (Wypłynąłem na suchego przestwór oceanu…) – to ci z humanistycznym rodowodem. Ci o umyśle powiedzmy ścisłym, nie mylić z za ciasnym, śpiewają ‘wyrwij murom zęby krat’ albo Majteczki w kropeczki (no co, też nasz folklor, o międzynarodowym zasięgu można powiedzieć) i pouczają dzieci po stokroć – nie zapominaj skąd twój ród, nie rzucim ziemi, przejdziem Wisłę…
I krytykujemy – e tam, angielskie programy to są do niczego, co oni pokazują w tej irlandzkiej telewizji? Te ich seriale jakieś takie, nie to, co nasze ‘Na Wspólnej’. Szpitale, pożal się Boże, dentyści nic nie umieją, jedzenie do bani, kto wymyślił taką kuchnię, tylko bekon, kapusta i ziemniaki.
Wieczny żal za pozostawionymi rodziną i przyjaciółmi, wieczna tęsknota za ‘piękna Polska nasza cała’, wieczne rozdarcie i rozedrganie. A dzieciaki patrzą na nas i nie mogą ukryć wyrazu politowania na twarzach – starzy znowu desperują, kiedy im to przejdzie? Po co oni wyjeżdżali, po co tyle zamieszania, żeby teraz popadać w doły z powodu wyjazdu?
To nie wina naszych dzieci, że tu zamieszkały. Również nie ich, że starym nie wychodzi, albo wychodzi, ale tęskno, że gdzieś tam by było lepiej, ale nie ma co, trzeba tu trwać, bo tu jest kasa, tu jest praca. Najlepsze, co możemy dzieciakom podarować, to nasze pogodzenie się z rzeczywistością, nasze zdolności, a co najważniejsze, chęci asymilacji. Nawet, jeśli w planach mamy powrót do kraju za jakiś czas, nie możemy tu i teraz robić wszystkiego na odwal się, bo w ten sposób dajemy dzieciakom poczucie tymczasowości i życia na niby. A to szacunku nie budzi i może się odbić czkawką w przyszłości.
Ja nikogo nie oceniam, co najwyżej przeprowadzam wiwisekcję swojego tutaj życia, swojej postawy.  Przez tyle lat, od pierwszych dni na Wyspie, miałam stres i obawy – czy ja słusznie urządziłam dzieciakom taką rewolucję? Czy zrobiłam im większą krzywdę, czy przysługę? Czy fakt, że tylko w części czują się Polakami (bądźmy szczerzy), trochę Irlandczykami, a najwięcej Europejczykami, czyni z nich pozbawionych uczuć patriotycznych kosmopolitów, czy po prostu nowoczesnych członków europejskiej wspólnoty? Czy one mi kiedyś podziękują, czy naplują w twarz? Pytania galopują w oszałamiającym tempie, poczucie winy goni poczucie dumy, bo one sobie świetnie dają radę w międzynarodowym towarzystwie, nie odstają od dzieci polskich, nie odstają od żadnych dzieci, te przemiany dały im siłę do zdobywania coraz to nowych obszarów, bez strachu, bez chęci cofania się do bezpiecznego kąta. A dlaczego? Bo myśmy nie chwiali się na emigranckich nogach, nie uprawiali szpagatów w rozkroku między dwoma krajami, po prostu postanowiliśmy wieść życie gdzie indziej, klamka zapadła i od tej pory nie było już przy dzieciach pytań czy, tylko jak? Co nie znaczy, że kiedyś zdania nie zmienimy, ale to pytanie będzie stawiane i rozpatrywane wtedy, kiedy się pojawi taka potrzeba, a nie każdego dnia do imentu.