wtorek, 7 czerwca 2011

Śniadanie, w karty granie i smutek wielki - jak w kalejdoskopie

Gdyby to był post pisany w niedzielę, pewnie byłby pełen ochów i achów i perlistego śmiechu, ale jak zwykle po wyjeździe córki, smutek wielki. Taka żałość, co mi serce kraje.

W piątek w nocy przyjechała. Późno, więc tylko zamieniłyśmy kilka zdań i poszła spać. Ale i tyle starczyło, żeby mnie do łez rozśmieszyć. W sobotę, jak to w sobotę, kiedy ona jest, śniadanie i Na Wspólnej, przegląd tygodnia - siedzimy przy talerzach z piętrowymi kanapkami, które jemy nożem i widelcem (cienki kawałek chleba, w lecie najczęściej pełnoziarnisty ze słonecznikiem, do tego troszkę wędliny, czasem jakieś sery, a na wierzch pomidory, ogórki, rzodkiewka, szczypior, bywa że i papryka), oglądamy co oni tam wyprawiają wznosząc okrzyki - patrz, zaraz Adam zrobi dzióbka, o jest dzióbek i się zaśmiewamy przedrzeźniając dzióbko-twórcę, albo jest jakaś tam scena i Miśka krzyczy - o nie, nie mogę na to patrzeć, powiedz mi, kiedy on/ona sobie już pójdzie... Takie nasze rytuały śmiechowe.  Potem myk na TVN24 na Drugie Śniadanie Mistrzów - moja pozycja obowiązkowa. Zaraz po programie organizujemy się na zakupy i planujemy, co ugotujemy. Kiedyś jeszcze piekłyśmy, ale tego weekendu nie, tylko jogurt naturalny i fura owoców, muesli, miód. Grzeczne dziewczynki. Wieczorem przeważnie karty, przychodzi Marek. Tym razem też. Ale mamy śmiechu, kiedy nie możemy się doliczyć punktów, albo chcemy ugrać 150, a okazuje się, że brakuje jednego punktu (ostanio rżniemy w Tysiąca) A rano śniadanie, nasz ukochany wspólny posiłek, bo w niedzielę i mąż jest, czyli wszyscy obecni, czasem nawet Marek dołącza.
Uwielbiam tę porę, bo wszystko w tym dniu zdarzyć się jeszcze może, tyle planów można robić, pod wieczór to już schyłek, coś się kończy. Dlatego może śniadania kojarzą mi się lepiej niż inne posiłki.
Dzisiaj, w dzien wyjazdu, to już od pierwszej jestem niespokojna, co psuje pół dnia jeszcze spędzonego razem, bo córka wyjeżdża przeważnie wieczorem. Ot, i kolejna wizyta zakończona. A ja już liczę dni do jej przyjazdu. I tak już całe życie.

P.S. Na górze zdjęcie śniadania poniedziałkowego, z bukietem pierwszym ogrodowym (mąż wstał przed nami wszystkimi i nam taki stół przygotował), a niżej niedzielne, okazalsze, bo nas było więcej.