czwartek, 28 kwietnia 2011

Chrzest bojowy młodej (powiedzmy) kawiarki, sama na posterunku epizod pierwszy

Poszłam wczoraj do pracy, na nowe stanowisko - kawiarka pospolita czyli. Wchodzę do kuchni, a tam wysprzątane, bo zmienniczka nie miała żadnych gości (to jest początkująca kawiarenka przy bibliotece, jeszcze nie reklamują, nie wiem dlaczego). Z tą dziewczyną nie jesteśmy z jednej gliny, nie mamy o czym rozmawiać, a co za tym idzie, nie mamy serdecznych stosunków. Ot, normalne pracowe kontakty. Ona poszła palić, ja sięjakoś oporządziłam przed przejęciem stanowiska, ona wróciła po torebkę i już jej nie było. Na odchodne rzuciła - jak nie będziesz dawała rady, to zamknij. Luzik, oni się tu niczym nie martwią.
Ledwo zniknęła za drzwiami weszła pierwsza para. Starsi ludzie, turyści, nie tam żadne sąsiadki z ławki w kościele. A za nimi jeszcze kilka osób, jedna za drugą i wszyscy chcieli kawę lub herbatę. Bezczelność, czyż nie? Usiedli w kafejce i coś chcieli! A do tego, to już szczyt, wszyscy sconesy zamówili, każdy innego. A te scones zamrożone. Nigdy ich nie przygotowywałam, kiedy spytałam jak, zmienniczka tylko machneła ręką w stronę pieca i rzuciła - wyjmij z zamrażarki i sru na dwie minutki do ovena, będzie git.
Tak też zrobiłam, wyjęłam i sru do ovena. Po dwóch minutach jak były surowe tak były. Po kolejnych pięciu też. Zaczęłam kombinować z mikrofalami i ovenem razem, coś mieszałam i skończyło się na tym, że i tak miałam je w środku surowe. To dla tej pierwszej pary. Ale obciach, przeprosiłam, jeszcze podpiekłam, ale mało zawału nie dostałam. Na kolejnych nauczyłam się już jak ustawić piec (oczywiście o dwóch minutach na samym piecu to można zapomnieć, trzeba dołączył mikrofalówkę, zgroza). Tak się już wyćwiczyłam, że ostatnia para dostała konkursowe sconesy, aż facet domówił bo się najeść nie mógł. To był największy komplement, jak on się tak oblizywał i cieszył,że dobre. Najśmieszniejsze jest to,że ci od surowego zostawili mi napiwek - z litości chyba - a ci o tych pysznych nic.
Przeżyłam nalot scones-eaters i teraz już się mniej boję. Pierwsze koty za płoty.

środa, 27 kwietnia 2011

Świąta są już wspomnieniem, wzdęcia faktem, a przenosiny do kawiarni groteską

Do dupy z takim świętami. Objadłam się jak co roku, bo naszykowałam tego wszystkiego i mi szkoda było wyrzucić. W drugi dzień córka wyjechała, więc smutek wielki, Miałam czytać codziennie i nadrobić zaległości, ale najpierw oślepłam na słońcu i mnie przez resztę dnia piekły oczy i bolała głowa, a wieczorem mnie zemdliło klasycznie na grypę żołądkową. Ślinotoku dostałam,w  głowie mi się kręciło i w ogóle słabość mnie straszna chwyciła. A poza tym to zaledwie dwa dni, to człowiek nawet nie odpocznie. Wolałabym jakoś tak bardziej aktywnie, ale i złe samopoczucie mi nie dało, i jakoś inni też nie mieli do tego zacięcia. Najchętniej akurat święta Wielkanocne obchodzilabym gdzieś na wyjazdach, w polskich górach, we Włoszech lub Francji. Albo w Grecji. W kafejce rano, z kawą i książką, potem do jakieś kaplicy pomodlić się, a potem hulaj dusza, zadnych obowiązków, lekka sałatka na obiad. Boże Narodzenie tylko w domu, ale Wielkanoc to mogłaby być już wszędzie. Ech, pomarzyć można.
Po świętach czekała mnie niemiła niespodzianka w pracy, zmienili mi job description, czyli wydelegowali mnie na inne stanowisko na czas lata i nie ma dyskusji. Teraz zamiast biura prowadzę community caffee z jeszcze jedną babeczką. Nowy pomysł naszych włodarzy, żeby sprzedawać kawę i jakieś drobnostki w czasie lata, a zyski przeznaczyć na potrzeby miasteczka. Dobry pomysł, tylko jak każdy biznes wymaga jakieś idei, obrania kierunku, przede wszystkim zdroworozsądkowych kalkulacji, a oni narazie wydali strrrraszne pieniądze na urządzenie kuchni, a teraz główkują, co tam robić. I ja w tym wszystkich, zupełnie nie mam doświadczenia, nigdy nie pracowałam w takim miejscu, latte nie umiem zrobić, ale im się wydaję, ze ja dam radę wszędzie. Ja zwariuję - od dzisiaj kawiarka będę, haha. To jakiś koszmar. 

sobota, 23 kwietnia 2011

Święta czas zacząć. Drożdżowe pachnie, podłogi pomyte, laba. A dla was receptura na smakowitą polewę czekoladową.

Uwielbiam wylizywać surowe drożdżowe ciasto z miski. Blacha już w piecu, zapach roznosi się po całym domu, a ja centymetr po centymetrze wyjadam resztki, mlaskając przy tym bez opamiętania, bo mnie nikt nie widzi. Błogość, moje zmysły 'świąteczne' zostały zaspokojone.
W tym roku wyrobiłyśmy się wyjątkowo wcześnie. Wszystko już zrobione, ugotowane, upieczone, na końcu  podłogi pomyte, zaczęliśmy świętowanie. O 21.00 pójdę do kościoła, nie wiem, czy namówię kogoś z rodziny, przestałam się już tym przejmować. Też nie jestem jakaś przesadnie kościelna, ale jeśli człowiek jest wierzący, czegoś się trzeba trzymać, w ten czas do kaplicy powinno się iść, pomodlić, pokontemplować, przecież święta to nie tylko jedzenie, picie i zabawa. Jeśli się nie obchodzi tego liturgicznie, to po co tyle zamieszania, dzień jak co dzień.
Skończyłam czytać książkę (napiszę o niej dzisiaj lub jutro na blogu TU) i nie mogę sobie miejsca znaleźć, tak mi się podobała, że cokolwiek bym teraz nie wzięła do ręki, nie podoba mi się, nie jest dość dobre. Za to zamówiłam kilka książek, bo córka musiała, po prostu musiała, już dziś zamówić grę Wiedźmin, to przy okazji i ja sobie kilka nowości wpisałam na listę. O tym też na Notatkach Coolturalnych, jak tylko te pozycje przyjdą i je obfotografuję.

Zwyczajowo już wraz z życzeniami świątecznymi - żebyście je spędzili tak, jak sobie wymarzyliście, żeby przy Waszym stole zasiadły osoby, które Was kochają i Wam sprzyjają, żeby było spokojnie, ujutnie, słonecznie i syto - dołączam przepis. Jest to jeden z najstarszych w moim kajecie. Nie na ciasto, nie na pasztet, a tym razem na dodatek - na wyśmienitą polewę czekoladową do ciasta. Przepisów na nie jest tysiące, ja sama wypróbowałam kilkanaście, jeśli nie ponad 20, ale ten przebija wszystkie, nie tylko jest dodatkiem do ciasta, ale potrafi je tak wykończyć, że znacznie podnosi wartość smakową.

Pojedyncza porcja, możecie ją multiplikować w zależności od wielkości blachy, czyli polewanej powierzchni. ja przeważnie muszę razy dwa, ale wtedy nie daję podwójnie cukru, tylko trochę mniej. Tym lepsza, im lepsze cacao lub czekolada:

1 łyżka masła
3 łyżki śmietanki słodkiej
6 łyżek cukru  - wszystko to zagotować razem i odstawić z ognia, a następnie dodać 3 łyżki cacao, utrzeć aż zgęstnieje i od razu wylewać na ciasto, bo się zaraz ścina.

Smakowitych świąt Wam życzę i pozdrawiam.

środa, 20 kwietnia 2011

Jaja faszerowane jajami. Ale jaja

 Na żądanie raz można - podaję przepis na jaja faszerowane, które są ulubione przez całą naszą rodzinę z jeszcze-nie-zięciem na czele. 
Jeśli myślicie, że jaja faszeruję łososiem, truflami czy innymi frykasami, to jesteście w mylnym błędzie (świętej pamięci profesor Gruchała przewraca się w grobie, że tak ciągle używam jego ulubionego określenia).
Mój przepis pochodzi z Kuchni polskiej kupionej zaraz po ślubie, czyli w zamierzchłych czasach. Jest prosty jak budowa cepa, ale chyba w tej prostocie tkwi diabeł, bo jaja tak przyrządzone są przepyszne.
Czekajcie, tylko poszukam. Przepis mam założony kartką wielkanocną w kształcie jaja i z widniejącym na niej królikiem i napisem Wesołego Alleluja. Zawsze, kiedy ją zobaczę, wprawia mnie ona w dobry humor. Tkwi tam chyba ze 20 lat, może trochę mniej. O, mam już, dziewczyny długopisy w dłonie i pisać:

  • na 6 jaj ugotowanych na twardo potrzebne jest jedno surowe
  • 1 łyżka siekanego koperku i szczypiorku (ja daję jedynie natkę pietruszki)
  • 3 dkg czerstwej bułki namoczyć w mleku
  • 2 dkg masła
  • bułka tarta
  • masło do smażenia
Jaja ugotować najlepiej poprzedniego wieczora, niech się porządnie schłodzą. Następnie trzeba je przeciąć wzdłuż, po długości, nie szerokości. Wydrążyć wszystko ze skorupki (można lekko białka zostawić, żeby się skorupka kupy trzymała). Do zrobienia masy używam malaksera, tam wrzucam te wydrążone jaja, dodaję namoczoną w mleku bułkę (odciśniętą, ale się jakoś strasznie pastwić, żeby kazdą kroplę usunąć, nie musicie), surowe jajo, kawałek masła surowego (w sensie nie klarowane, takie prosto z kostki odcięte), pietruszkę, sól, pieprz (biały chyba lepszy, albo trochę tego, trochę tego). I to wszystko miksuję. Masę nakładam z powrotem do jajek, tak nawet z górką, a potem maczam je do góry nogami, czyli farszem, w tartej bułce. I idą fruuuu na patelnię na roztopione masło. Pyszne są nawet na zimno. 

(górne zdjęcie pochodzi z naobcasach.pl, a to obok z mniemmniam.com - swoich fotek nie mam, ale wyglądają dokładnie tak samo)
Też je serwuję na talerzu pełnym sałaty.
W naszym przypadku proporcję na 6 jaj możemy sobie wsadzić w buty, u nas się faszeruje jaj 20, po 4 na osobę, bo to najbardziej oczekiwana przez nas potrawa.

A poza tym nic się nie dzieje. W pracy beznadziejnie jak było. Walka o życie trwa. 'Uczę' się od jednej Irlandki, jak 'pomagać' drugiej osobie tak, żeby jej nie pomóc, a żeby wszyscy widzieli, że pomagasz z całej siły i całym sercem. Takie kurewskie cwaństwo. Bezcenne.
Ale nie dam sobie humoru popsuć. W końcu nadchodzą święta i trzeba się cieszyć i być dobrym i spolegliwym. Rzekłam

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Wielkanocne baby nadchodzą

Muszę zasiąść do pisania listy zakupów na święta. Oczywiście i tym razem obiecujemy sobie, że nie będziemy gotować nie wiadomo ile jedzenia, że mniej, że rozsądniej itp. A i tak pewnie skończy się tak samo, będzie za dużo i bedziemy się zastanawiać, kto to wszystko zje?
Jajka faszerowane są u nas numerem jeden. Nawet jeszcze-nie-zięć je uwielbia do tego stopnia, że zamówił sobie je na Boże Narodzenie. Taką miał minę, jak dowiedział się, że ich nie jemy w ten czas, a do tego dopiero co stracił babcię, że mu je wtedy zrobiłam. A niech ma chłopak, w końcu kto powiedział, że nie można jeść jajek faszerowanych na śniadanie bożonarodzeniowe?
Poza tym dzieci muszą, po prostu MUSZĄ mieć indyczą pierś pieczoną i do tego sałatkę warzywną. Oryginalni nie jesteśmy, bo my znowu schab. Nagotuje żuru i upieczemy przepyszną kiełbasę białą od Bystrego, którą udało mi się kupić w polskim sklepie - to na obiad. Miśka chce jeszcze śledzia pod buraczkiem. A mąż znowu rybę po grecku.
Nie mam racji, że już się robi wesele na setkę gości?
Do tego ciasta. Sernik musi byc, drożdżówka też. Ja zwariuję, MIAŁO BYĆ MAŁO!!!
Ale jak odmówić dzieciom ich ulubionych potraw? Jak nie zjeść drożdżowej baby na Wielkanoc?

Córku przyjechała.  Strasznie lubię, kiedy znowu jesteśmy w komplecie. W czwartek dojeżdża jeszcze-nie-zięć i kilka dni będziemy świętować, bo dla mnie tak naprawdę to od momentu, kiedy mam ich wszystkich pod bokiem, wszystko nabiera odświętnego charakteru.

Podzwoniłam dzisiaj w kilka miejsc do Polski (znowu będzie rekordowy telefon) i mam nadzieję, że przynajmniej częsciowo rozwiązałam problem, a jeśli nie, to przynajmniej uzyskałam odroczenie do czwartku, może piątku, w sensie, że wtedy będę musiała zacząć od nowa coś działać, jeśli nieskuteczna okaże się interwencja dzisiejsza. Och, żeby się udało, bo wisi nade mną i taki stres powoduje, że aż różnych sensacji zdrowotnych zaczęłam doznawać. Kurczę, coraz mniej odporna jestem.

piątek, 15 kwietnia 2011

Strach się bać normalnie

Życie czasem mnie przerasta. Już myślałam, że się jakoś uspokoiło, a tu jeden telefon i znowu problemy, znowu stres. Takiego dostałam uderzenia adrenaliny, że mnie zaczęło telepać i trzymało do wieczora. Aż myślałam sobie lufę strzelić, ale w domu nic nie było, bo my raczej niepijący jesteśmy i jedną butelkę mamy długo, od czasu do czasu drineczka czy winko, a jak się skończy, nikt do sklepu nie leci uzupełniać. O żesz k..., jak trzeba, to nie ma.
Czuję się wyżęta jak ścierka. Jak szmaciana lalka. Nie mam energii, nic mnie nie czeka, ale jakoś się próbuję ratować, celebruję drobne radości, takie jak przyjazd córki, czy odnalezienie w sieci Kazaszy (już dawno ją czytam, ale niedawno się zgadałyśmy, że te same klimaty rosyjskie w muzyce i filmie lubimy), która mi coraz to podrzuca piękne pieśni rosyjskie do słuchania. I tak siedzę, słucham, czasem sobie popłaczę (bo one piękne są) i chwytam te chwile, bo wiem, że jak się za przeproszeniem zesra, to się nie pozbieram. Ech




Ta ostatnia przypomina mi stare pieśni rosyjskie, i ten chór basów, rozkłada mnie to na łopatki.
Szkoda, że nie jestem strusiem, wsadziłabym głowę w piasek i sobie tak przeczekała. Tylko musiałabym opracować metodę czytania książek z łbem w piasku, bo co ja bym tam robiła. No i krzyż mnie boli, więc jakąś blokadę czy co. Jak się nie obrócić, dupa z tyłu

środa, 13 kwietnia 2011

Wysłaniec legendy

Znalazłam pierścień Claddah. Złoty i widać, że bardzo stary. Leżał sobie na parkingu przed sklepem. To była późna pora, żadnych samochodów wokoło, nie było, kogo popytać, czy jego? Co robić? Zastanawiałam się, czy mam prawo go wziąć ze sobą, czy powinnam go zanieść do sklepu? A jeżeli tak, to, do którego, bo to właściwie centrum handlowe, więc musiałabym zdecydować, gdzie było największe prawdopodobieństwo pytania o zgubę. A z drugiej strony, czy ta osoba będzie wiedziała gdzie zgubiła? Pytania kłębiły się w głowie, aż zdecydowałam go jednak zabrać. Pomyślałam, że jeżeli istnieje coś takiego jak przeznaczenie, to dotyczy ono również przedmiotów. Wierzę w to, że przedmioty mają „duszę”, nie zdecydowałam tylko czy wszystkie, czy tylko niektóre. Bo spójrzmy prawdzie w oczy, łatwo jest personifikować pierścionek, ale muszlę klozetową to już niekoniecznie, bo po co ona miałaby mieć „duszę”, a jeżeli tak, to zdecydowanie nie powinna być używana do tego, do czego jest. Bo chociaż „duszę” piszę w cudzysłowie, to jednak chodzi o coś, co nie tylko jest zlepkiem materii, ale czymś więcej. A może przedmiot nabiera znaczenia mistycznego, czegoś poza namacalnymi cechami, w zależności gdzie się znajduje, w czyim posiadaniu jest i to właśnie właściciel obdarza go tymi cechami poza irrelewantnymi, obdarza go wyjątkową energią i taki pierścień niesie za sobą wspomnienia poprzednich właścicieli, ale i gotowość przyjęcia na siebie emocji nowego właściciela?

A nie byle jaki to pierścień, bo Claddah. Przedstawia on dwie dłonie trzymające serce w koronie. Serce symbolizuje miłość, ręce – przyjaźń, korona – lojalność. Może być wręczony w imię przyjaźni, ale raczej był stosowany do wyrażania uczuć bardziej intymnych, jako zaręczynowy lub wręcz ślubny. Nie jest obojętne jak się go nosi - jeżeli na lewej dłoni sercem do siebie, dana osoba pozostaje w związku małżeńskim, jeżeli sercem na zewnątrz, jest zaręczona. Na prawej, sercem do siebie – mam partnera, sercem na zewnątrz – osoba otwarta na nowe związki, wolna.

Jak więc widzicie, bardzo możliwe, że miał wielkie znaczenie dla właścicielki. W Irlandzkiej kulturze nie wręcza się go byle komu, rzadko kupuje samemu sobie, często nosi z obrączką, a jeżeli szuka się partnera i jest osobą młodą, są piękne współczesne wersje tego pierścienia, w srebrze, platynie i białym złocie, wysadzane kamieniami i sportowe wersje (wzór zatopiony w obrączce). Irlandki uważają, że jeżeli wszystko układa się tak jak powinno, każda dziewczyna powinna w swoim życiu dostać pięć pierścionków – wishbone ring, Claddah właśnie, zaręczynowy, obrączkę ślubną i eternity ring. Bardzo te wszystkie symbole są dla nich ważne, szczególnie dla tych ze starszego pokolenia. 

No właśnie, a „mój” pierścionek jest stareńki, to widać. Znoszony jest niemożebnie. Od razu wiadomo, że towarzyszył właścicielce na co dzień, mył z nią naczynia, przesadzał kwiaty, przewijał dzieci, prał skarpety zielone od trawy po grze w gaelic, obierał ziemniaki i sprzątał. Od razu wiadomo, że niejedno widział i słyszał. Siedzę sobie z nim teraz i próbuję wsłuchać się w historię, którą ma do opowiedzenia, ale za bardzo jestem rozedrgana, za bardzo osadzona w „tu i teraz i jaka jestem zmęczona”, a to trzeba wejść w drugi stopień podświadomości i dać się ponieść jego historii. Obracam go, więc w palcach i wymyślam własne wersje tego, kto go nosił i w jakich okolicznościach. Mam nadzieję, ze zapłakana właścicielka czuje pod skórą, że on znalazł szczęśliwy dom i będzie miał u mnie dobrze, a jeżeli nie? Jeżeli ona nie żyje, a spadkobierca należycie o niego nie dbał, może uśmiecha się teraz ze swojego raju (bo ja wierzę, że każdy ma taki, jaki sobie wymarzył, w moim siedzę w wielkiej bibliotece, a u stóp leżą moje psiaki, te, które już też odeszły i niech mi nikt nie mówi, że psy nie idą do nieba, bo to bzdura) i gratuluje sobie sprawienia, że to właśnie do mnie trafił. Kto wie, może w nim jest zaczarowany los kolejnych właścicieli i przyniesie mi szczęście? A może to kolejny znak, że pora coś zmienić, dostrzec drogę, podążyć w poszukiwaniu swojej legendy?
Czytam teraz 'Bridę' Paolo Coelho, zawsze mi się wtedy na mózg w tym stylu rzuca, ale coś w tym jest, że trzeba czasami zatrzymać się, rozejrzeć, otworzyć na te kanały percepcji, które normalnie, w codziennym biegu, są dla nas niewidzialne, niewyczuwalne. A kiedy uda nam się uchwycić tę chwilę, otwierają się w mózgu klapki i dostęp do tych korytarzy, które ukazują nowe możliwości, nowe drogi. A kiedy je już dostrzegę, pójdę w tamtym kierunku bez cienia trwogi.


 Najwyżej umieściłam zdjęcie pierścienia Claddah, w środku wishbone ring, a najniżej, tu obok - eternity ring (pierścień wieczności, znak wiecznej miłości). Mam nadzieję go dostać na 25 rocznicę ślubu, czyli już za rok. Będę go nosić wraz z obrączką.


Po edycji: Pierścień na zdjęciu na samej górze, to nie ten, który znalazłam, tamten jest stareńki i bardzo zniszczony. Proszę przeczytajcie wyjaśnienie, które udzieliłam Pandorci (w komentarzach poniżej). Pojawił się też anonimowy głos, który zarzucił mi przywłaszczenie cudzej własności. Nie będę się tłumaczyć, bo nie jestem złodziejką. A wszelkie anonimowe komentarze, które kiedykolwiek się tu pojawią, będę zaznaczać jako spam.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

O czym szumi damska torebka

Pakując się dzisiaj do pracy, zadumałam się nad moją torebką. Czy ty naprawdę nie możesz mieć mniejszej? – zapytałam siebie w duchu i zaraz się usprawiedliwiłam – za stara jestem na zmiany, widocznie taka moja natura.
O dziecka lubiłam duże torebki.  Moje koleżanki, uczesane w warkoczyki, odziane w sukienki i białe podkolanówki, nosiły w zgięciu łokcia różowe maleństwa, a ja posuwałam po mieście, w ślad za rodzicami, z dziecięcą walizeczką, a w niej książka z bajkami, garść długopisów i ołówków, nie wiedzieć, czemu nożyczki i tysiąc innych szpargałów, w zależności od chwili – a to sztuczne pieniądze z ‘Małej Poczty’ (dla małych dziewczynek, które marzą o pracy w tej instytucji, wydano dziecięcą wersję dorosłej – druki, pieniądze, pieczątki, przelewy, znaczki, koperty, pocztówki itp.), szydełko i kłębek wełny, bo strasznie chciałam się nauczyć robić półsłupami spódniczki dla lalek oraz notesy, bo obok innych skrzywień uwielbiałam materiały biurowe. Nawet mnie kiedyś zatrzymali na lotnisku, bo mama w ferworze pakowania swoich walizek nie sprawdziła, co ja nawkładałam do mojej. Tak dzwoniło, że się całe komando antyterrorystyczne zleciało (był to czas, kiedy chętnie porywano samoloty w celu ucieczki na zachód, wiem, że niektórym trudno w to uwierzyć, ale nie mieliśmy w domu na stałe paszportów i nie było jeszcze na świecie Ryanaira). 
   -   Pokaż dziewczynko, co masz w tej walizeczce – powiedział sympatyczny pan z obłudnym uśmiechem, ale żelaznym uściskiem, całkiem jakby się spodziewał, że dziecko odziane w kożuch z Zakopanego (byłam w nim trzy razy większa niż w rzeczywistości), ma pod nim bombę i jest zamachowcem samobójcą. Nie miałam oporów przed pokazywaniem zawartości, a tam ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich z moją mamą włącznie, leżały sobie oprócz wszystkich wymienionych wcześniej rzeczy, nie jedna para nożyczek, ale trzy – gigantyczne nożyce (musiałam je włożyć na wierzch i na ukos), a do tego średnie i małe. I jak tu wyjaśnić panu oficerowi, że dziecko ma fazę na narzędzia ostre? Puścili nas, ale nożyce poszły do kosza i nigdy już ich nie zobaczyłam. Tęsknię do dziś.
Moje torby zawsze były nie tylko duże, ale również pełne i ciężkie. Mąż nazywa je do dzisiaj granatnikami.  Mam taki imperatyw, żeby natychmiast zapełniać wolne przestrzenie, i w domu, i w torebce. Jak mam jakiś wolny kąt, to zaraz stawiam tam lampę, stoliczek lub regalik na książki. To samo z torebkami – żeby miała sto kieszeni, dla każdej znajdę przeznaczenie. Na dodatek lubię mieć wiele rzeczy przy sobie.  I tak, w mojej torebce zawsze mam, poza oczywistymi rzeczami jak klucze do domu, portfel, okulary i kosmetyki - specjalną saszetkę na drobiazgi takie jak leki, ołówek do oczu, do ust, lusterko, plaster z opatrunkiem i miliony innych maleństw; szczotkę do włosów, bo przy takich wiatrach jej brak to masakra; plastikowy pojemniczek na herbaty (przeważnie owocowe), bo w pracy mamy tylko Lyons, a dla mnie to za mało; słodzik do napojów gorących, bo się boję, że gdzieś nie będzie, a lubię jednak słodkie; długopisy i czarnego Moleskina na notatki ‘na zawsze’, czyli nie terminy, bo na to mam oddzielnie kalendarzyk, ale na cytaty, przepisy, książki do kupienia, filmy do obejrzenia, a od tyłu na terminy zasłyszane, przeczytane lub nowe słówka przydatne tłumaczowi. Do tego jednorazowa maska w przypadku potrzeby wykonania sztucznego oddychania obcemu na ulicy, obrazek świętej, który mi się spodobał w kościele, klucze do sali polskiej biblioteki, do szafy polskiej biblioteki, do domu koleżanki, bo czasem wykonuję dla niej prace zlecone i muszę mieć dostęp. Ponadto USB memory key, mp3 i słuchawki, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będę mogła posłuchać audiobooka, zawsze mam ze sobą książkę, którą aktualnie czytam, w zimie rękawiczki, w lecie okulary przeciwsłoneczne, pudełeczko z dwoma pomadkami, czasem krem do rąk, bywa, że perfumy, kiedy wiem, że mnie długo w domu nie będzie; zawinięte w woreczek plastikowe sztućce na wypadek konieczności jedzenia poza domem (w markecie można kupić sałatkę, bułkę i szynkę, albo sałatkę owocową, ale sztućców nie dają, o czym się boleśnie kilka razy przekonałam), nie chcę jeść w Fast foodach, muszę więc nosić ze sobą ‘oprzyrządowanie’. Mam też zawsze paczkę chusteczek i kilka nawilżanych pakowanych pojedynczo, a ponieważ przezorny zawsze ubezpieczony, mam też sprytnie zwiniętą dużą torbę na zakupy (takie maleństwo zapięte w mały tłumoczek, a jak się rozłoży, to pół Tesco można tam spakować). A w bocznej kieszeni – komórka. Ufff. To jest moje absolutne minimum, które targam ze sobą dzień w dzień. Sama się zdziwiłam, że tyle tego.
Wiele razy chciałam zaprzyjaźnić się z maleńką torebeczką, ale kończyło się na tym, że nosiłam ze sobą dodatkowo reklamówki, a to już był obciach. Kilka razy zrobiłam też czystkę i powyjmowałam rzeczy, które uznałam za nieprzydatne, ale zaraz tego samego dnia okazywało się, że właśnie te wyjęte, były mi niezbędne. Przestałam walczyć.  W końcu torebka podobno świadczy o naturze kobiety, a tej nie zmienisz, choćby nie wiem, co.  I tak jestem dzielna, nie noszę już nożyc.  

niedziela, 10 kwietnia 2011

Nie wierzę Królikowskim, The Economist chwalił nas na wyrost, a McD jest jednak strasznie obciachowy

Jechałam samochodem otworzyc bibliotekę, słuchałam audiobooka Chmielewskiej (Lesio) i tak sobie myślałam, że nie wierzę obu braciom Królikowskim. Ni hu hu. Jakoś zupełnie nie po mojemu ich obsadzają. Pierwszy - Rafał zawsze jest amantem. Nie pasuje mi, nie wierzę mu w takim wydaniu. No sorry, ale nie. Nie dość, że buczy i wydaje strasznie dużo dźwięków ciągłych poza mówieniem, a jak ma coś powiedzieć, to właściwie już tylko buczy i nic składnie z siebie nigdy nie wydusił, to jeszcze zupełnie nie ma takiej charyzmy, żeby komuś złamać życie (bo zdrada), zmienić życie (bo wielka miłość), czy zmienić życie (bo światełko w tunelu). Już bardziej wygląda mi na takiego, co czeka, żeby mu pomóc.
Natomiast Paweł całkiem na odwrót - nie ojciec rodziny (chociaż wiem, że w życiu taki jest), nie tam biedny kolo, co pije, ale go miłość uratuje, nie - chciałbym pocałować, ale się boję (tu bym raczej temu wyżej uwierzyła), a facet bezwzględnie łamiący serca, twardziel wiecznie niedogolony, wrażliwiec ale tylko czasem i raczej w domyśle, czarno biały, żadnych szarości i raczej szorstki niż aksamitny.
On, odwrotnie od brata, kiedy się go słucha prywatnie, w wywiadach, czy luźnych wypowiedziach - mówi ze swadą, jest szalenie intersujący, dlaczego tego w filmach nie widać?

A skąd mnie wzięło na Królikowskich? Ano znikąd. Tak mnie czasem nachodzi myśl jakaś i sobie ją rozwijam w wolnej chwili, czyli właśnie podczas jazdy samochodem.

Córka zadzwoniła do mnie dzisiaj i opowiadała, co wyczytała w The Economist podczas lotu z Londynu - a mianowicie byli pod wrażeniem naszego układania stosunków z Rosją. ???.
A zaraz potem w TV na EuroNews mówią o tym, co wyprawia Kaczyński. Córka mówi, mamo - taki wstyd tego sluchać.

A na końcu opowiem Wam o dzisiejszej wizycie naszej  w McDonalds. Wojtek po szkole zapałał chęcią na lody tam akurat, a potem jeszcze na twisted fries, czyli te pokręcone frytki. Byliśmy tam pierwszy raz od baaaardzo dawna (kiedyś chodziliśmy na happy meal, ale dzieci już z tego wyrosły).  Siedziałam tam, patrzyłam na te rodziny wpierdzielające zestawy i pomyślałam, że to jednak jest wrzód na skórze wszelkich miejsc jedzeniowych poza domem. Nie dość, że smak plastik-fantastik, to i miejsce takie raczej obciachowe. Już wolałabym zwykły bar mleczny. Chociaż przyznam, że sałatka z kurczakiem (nie wiem, czy nadal podają), jest tam całkiem dobra.

sobota, 9 kwietnia 2011

Im bardziej tam zaglądał, tym bardziej jej tam nie było


Rano odebrałam telefon – Kasiu, co potrzeba na faworki? Jedziemy do sklepu, wpadł nam do głowy pomysł, żeby sobie ich napiec, ale zapomniałam sprawdzić, co, oprócz rzeczy oczywistych, jeszcze trzeba by kupić. Poratowałam koleżankę w potrzebie, a zaraz potem zapadłam się we wspomnienia. Pora roku zupełnie nie faworkowa, ale pogoda już tak, przynajmniej u mnie, więc tym łatwiej mi było wejść w klimat czasów ostatkowych. I zaraz dopadła mnie myśl, która mnie prześladuje od wyjazdu z Polski, czyli dobre kilka lat. Wraca do mnie jak namolna mucha i bzyczy, bzyczy, męczy i nie daje o sobie zapomnieć.
Ale od początku. Zanim przeprowadziłam się do Irlandii, w Polsce zaliczyłam wcześniejszą rewolucję, a mianowicie przeprowadzkę z północy kraju na wschód. Obce miasto, żadnych znajomych, siedziałam w domu z dziećmi i wyć mi się chciało. Powolutku nawiązywałam znajomości i nawet przyjaźnie, miasto już nie wydawało się takie wrogie, a z czasem je nawet, na swój sposób, pokochałam.
Jak to zwykle bywa u kobiet, koleżanki znajduje się w przedszkolach i szkołach, do których chodzą ich dzieci.  I ja miałam szczęście poznać kilka mam, które okazały się bardzo interesującymi kompanami do rozmów, zabawy i różnych wypadów, a to do teatru, kina, a to na zakupy, takie babskie sprawy, żeby nie powiedzieć sprawki.
Joannę poznałam w taki właśnie sposób. Od razu przypadła mi do gustu. Jej ironia wobec zjawisk i ludzi, sarkazm, normalne, zdroworozsądkowe podejście do życia i świata, a przede wszystkim poczucie humoru, bardzo mi odpowiadały. Nadawałyśmy na tych samych falach, spędzałyśmy coraz więcej czasu ze sobą, tym bardziej, że obie nie miałyśmy pracy. Asia postanowiła zmienić, a ja, po posłaniu najmłodszego do przedszkola, postanowiłam poszukać. Obie wspierałyśmy się w tych działaniach. Jeździłyśmy ramię w ramię po różnych firmach, dodając sobie nawzajem odwagi, bo chodzenie po ludziach i zostawianie swojego CV, pytanie o pracę, było wtedy dla nas nowe, stresujące i wymagające przełamywania własnych oporów. Ale nie tylko to nas połączyło. Nie myślcie sobie, ze to jakaś zależność psychiczna jak u uczestników spotkań dla AA. Myśmy się po prostu lubiły, nasze dzieci się lubiły, nasi mężowie też, wszyscy wszystkich, taka przyjaźń dwóch rodzin. Joanna świetnie gotowała, robiła to bez wysiłku, przyjemnie było patrzeć. Ja też lubię pichcić, wymieniałyśmy się przepisami, podglądałam u niej, jak się robi tradycyjne potrawy podlaskie, często gotowałyśmy razem. Między innymi, jednego wieczora umówiłyśmy się na plotki i pieczenie faworków. Asia miała świetny przepis, a że wałkowanie i krojenie, a potem smażenie, to nie jest trudny proces, jedynie czasochłonny, postanowiłyśmy połączyć przyjemne z pożytecznym i spędzić wieczór razem, a po skończonej robocie, wypiekami się podzielić. Ubaw miałyśmy po pachy, faworki wyszły pyszne. Od tamtej pory, chrust kojarzy mi się z moją prababcią Michaliną i z Asią właśnie.
Szczęśliwa byłam, że mam pokrewną duszę, bo niezależnie od tego, ile ma się w życiu przyjaciół, nowi wnoszą do naszego życia świeży powiew, element ekscytacji drugim człowiekiem. Wydawało mi się, że podwaliny naszej znajomości, że to, przez co razem przeszłyśmy, powoduje, że nie tak łatwo byłoby ją stracić. A okazało się całkiem inaczej.
Pewnego dnia odebrałam od niej telefon. Już wiedziałam, że wyjeżdżam do Irlandii, wszyscy wiedzieli. Ucieszona przywitałam ją i spytałam, co u niej? Ona na to wystrzeliła, jak karabin maszynowy – tak samo szybko i głośno, serią inwektyw pod moim adresem. Zwyzywała mnie od czego tam się dało, zarzuciła mojej córce, że prześladuje jej córkę i rzuciła telefonem. Próbowałam do niej dzwonić, poszłam do niej do domu, wiem, że tam była, ale nie otworzyła mi drzwi, stałam tam jak fiut, pukałam, pukałam, prosiłam, żebyśmy porozmawiały, córka płakała, a ona nic. Nie otworzyła. Nigdy jej już nie spotkałam, nigdy nie odebrała ode mnie telefonu. Odcięła się zupełnie. Do tej pory nie wiem, o co chodziło, nie rozumiem zarzutów, tym bardziej, że nie były jasno sformułowane, ani tym bardziej zasadne (to co udało mi się z tego wszystkiego zrozumieć), nie potrafię tego naprawić, bo prawdę mówiąc nie wiem, co się popsuło. Świadkiem tamtej rozmowy telefonicznej była nasza wspólna przyjaciółka, gdyby nie ona i jej niebotyczne zdziwienie zaistniałą sytuacją, myślałabym, że tracę zmysły i mam zwidy, tudzież przesłuchy. Najbardziej zabolało mnie to, że ona wykorzystała  fakt, że wyjeżdżam i zarzuciła mi, że się w związku z tym zmieniłam na gorsze i mi odbiło we łbie. A ja wtedy byłam taka wystraszona, pogubiona, pełna wątpliwości i jak nigdy potrzebowałam wsparcia. Nie miałam go od rodziny, więc tym bardziej zabolało mnie to odrzucenie.
Szkoda. Taka piękna była ta przyjaźń. A może nie było jej wcale?

niedziela, 3 kwietnia 2011

Matka wypruwa z siebie flaki jeszcze przed jej dniem, a córka robiła w Londynie za Sherlocka Holmesa

W piątek zdecydowałam się wreszcie pojechać pokazać lekarzowi moje dzieło, czyli to, co sobie sama zrobiłam i głupia czekałam długo, za długo, żeby się go poradzić, czy słusznie coś takiego poczyniłam, co skończyło się interwencją, skalpelem i szwami. Długa historia więc was tu nie będę epatować, wystarczy powiedzieć, że odwaliłam histerię pod tytułem - no chyba nie będzie pan teraz tego wycinał!!!!
Na to on, ależ nie, tak sobie wziąłem ten skalpel, żeby niteczkę przeciąć, zaraz tylko zajrzę - ups, wyciąłem. Cwaniaczek. Ale sprawny manualnie, na szczęście.
Nie za dobrze daję sobie radę ze znieczuleniem miejscowym, czy to u dentysty, czy gdziekolwiek, zaraz po jego otrzymaniu mam jakieś dziwne reakcje, zdecydowanie nie powinnam jeździć samochodem, trzęsą mi się ręce, a po chwili chce mi się spać. Byłam umówiona na małą robotę, ale na szczęście mogłam odwołać, dojechałam do domu, odwaliłam szopkę pod tytułem - mam zszyte pół brzucha (odrobina przesady nie zaszkodzi, hehe), położyłam się pod koc w celu poczytania Irish Timesa, co go miałam jeszcze z zeszłego weekendu (strony o książkach, wywiad, lista bestsellerów i felieton Roisin Ingle, mojej ulubionej). Ledwo przeleciałam kolumnę z nowościami wydawniczymi i już twardo spałam. Do czwartej. Mąż mnie obudził na obiad, a zaraz potem musiałam lecieć do pracy, bo otwieraliśmy Women's weekend. Organizowało go moje biuro, trzeba było mordę pokazać i rąk użyczyć. Po imprezce, którą otwierała znana aktorka, na widok której wszyscy sikali po nogach, a mnie ona znana była tak raczej ni w ząb, polał się alkohol bardzo alkoholowy, tak więc do domu wracałam napruta, ale znieczulona ponownie.
W sobotę powinnam była od rana sprzątać, ale energii miałam zero, a nawet minus 3 tak circa about. Ożywiłam się jedynie przy wysyłaniu miliona smsów do córki, bo głupia sobie dopiero wtedy przypomniałam, że jak ona jest w Londynie, to może mi wytropi od lat poszukiwane książki o Jane Austen, wybór listów, biografię i jeszcze jedną, ale o tym na blogu książkowym wkrótce. I wiecie co? Nasze współpraca tropicielska zaowocowała zakupieniem wszystkich trzech tytułów. Aż się popłakałam ze wzruszenia, bo jak bum cyk cyk nie mogłam ich nigdzie dostać.
Wieczorem w ramach wspomnianego weekendu kobiet pognałam kurcgalopkiem na sztukę teatralną i nic to, że w wykonaniu amatorów, czyli 'lokalsów', zagrali swietnie, dawno się tak nie uśmiałam, tym bardziej, że trochę drwili z naszej gwiazdy czyli piosenkarza pop country Daniela O'Donnella (nie byle jakiego formatu, międzynarodowa, a takie tłumy na jego koncerty przyjeżdżają z całego świata, że inni mogą jedynie zazdrościc), co nie zmienia faktu, że uprawia muzykę z lekka obciachową, dla starszych pań ich niezamężnych córek i zawiedzionych swoim życiem żon. Ponieważ pochodzi stąd, jesteśmy mekką tych wszystkich oczadziałych staruszek, które tutaj kule odrzucają i z wózków wstają na jego widok. Country Lourds normalnie. W ogóle ja raczej 'wiejska' jestem, w sensie wiejskości jak z powieści Jane Karon, wiecie -  psy na wrzosowiskach i spacery w wysokich butach, a wieczorem sztuka grana miedzy innymi przez sąsiadkę i listonosza - uwielbiam te klimaty.
A dzisiaj u nas w Republice Irlandii dzień matki. Tutaj jest on ruchomy, przeważnie jest to ostatnia niedziela marca, w tym roku pierwsza kwietnia. Słucham sobie Michaela Buble Lost (moja ulubiona)


i się pławię w tym maminym czasie. Dostałam od syna piękny wierszyk z rysunkiem motylka, to już tradycja, nawet jak zapomina, to go zawsze proszę, żeby domalował (jak byl malutki to mi takie rysował wszędzie), od córki telefon (w sensie, że zadzwoniła, a nie, że mi kupiła aparat), a prezent i kartka (pewnie jakaś pierdziochowa) będzie później, jak przyjedzie do domu.