sobota, 31 grudnia 2011

Proste życzenia są najlepsze. Postanowień nie będzie.

Czy Was też wkurzają te rymowanki świąteczne i noworoczne wysyłane smsami? Wiem, że z dobrego serca wysyłane, ale jak po raz dziesiąty odbieram - wesołego karpika, pysznego barszczyka itp, to mnie zalewa. Są takie jeszcze, jakby to określić, które poza treścią mają z liter i znaków tworzyć też wrażenia obrazkowe, jak choinki itp. No cóż, można powiedzieć, dobrze, że w ogóle ktoś pamięta i wysyła, ale czy to koniecznie musi być od razu wierszyk. Są zresztą też fajne, nawet jeden po otrzymaniu komuś wysłałam, ale był krótki, treściwy i w sumie normalny, tyle, że się z trzech czy czterech wersów składał.

Nic to, zaraz wszystko minie i znowu będzie spokój, bez rymowanek, wierszyków i ludowych mądrości.
Ja Wam życzę normalnie - przede wszystkim zdrowia, ale i spełnienia marzeń, chociaż jednego i żeby ten rok obfitował w wiele łask. I szczęścia, bo jak napisał mi mój brat - szczęście ważniejsze od zdrowia - na Titanicu wszyscy zdrowi byli.

Postanowień nie będzie. Gdzieś je mam. Zobaczy się w praniu, jak to będzie. Od kilku lat próbuję być kowalem swojego losu, kuję żelazo póki gorące i z tego wszystkiego to się tylko odcisków nabawiłam. Jezusie, jaka ja zmęczona życiem jestem. Zycie rodzinne mi się udało i dzieci, poza tym masakra.
Może to jakiś noworoczny blues?

Mąż zmontował dzisiaj piękne sałatki owocowe na deser. Aż mi się do tej pory gęba śmieje i na wspomnienie estetyczne i smakowe


Dzisiaj wyprasowałam górę ciuchów, które popraliśmy w ostatnich dniach, przesądna jestem, nie chciałam wchodzić w nowy rok z górą prania i niewysprzątanym domem. Muszę sobie jeszcze w głowie posprzątać, mówią - nie przyjdzie nowe, jeśli nie zrobisz na nie miejsca.

Pozdrawiam i będę o Was wszystkich myśleć, kiedy zabiją dzwony.

środa, 28 grudnia 2011

Żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce.

Straszny mnie leń ogarnął. Jezzzusie, jaki straszny. Aż fizycznie to odczuwam, nie tylko w głowie mi się nic nie chce, ale mi ręce omdlewają normalnie i nogi odmawiają posłuszeństwa, kiedy o chodzeniu mowa. Najchętniej bym tylko leżała.
Nie robię tego, bo jakieś resztki przyzwoitości jeszcze mi zostały, ale gdyby mi ktoś kazał leżeć, jeszcze bym w rękę pocałowała, jak bum cyk cyk.
Coś tam sobie podczytuję, coś obejrzę w necie, ale dosłownie kilkanaście minut, w TV nic mnie szczególnie nie zachwyca, wiem, że mam stos filmów do obejrzenia, ale nie chce mi się poszukać tego, co bym chciała. I tak sobie żyję jak ameba i mi z tym dobrze.
Dzisiaj się jakoś zmobilizowałam, bo koleżanka zapowiedziała, ze z listem przyjdzie do napisania po angielsku, sprawa urzędowa, pilna, to nie było dyskusji.
Stwierdziłam, że leń leniem, ale muszę sobie łeb umyć, bo jeszcze tego nie było (powiedzmy), żebym się komuś z tłuszczem na łbie pokazywała, z mężem włącznie. Tego się pracowitemu mrówkowi męskiemu nie robi. Łeb umyłam, nawet jakiegoś wigoru nabrałam, starczyło mi na decyzję, że jak już ubrana i umyta, zwarta i gotowa, to może pójdę odwiedzić znajomą.... jak rzekłam, zrobic musiałam, ale mi się w międzyczasie odechciało i bym wcale nie poszła, gdybym nie obiecała.

Od koleżanki Moniki dostałam plotkarskie gazety. Nie kupuję takich, ale jak dostane to postanowiłam poprzeglądać. Okazały się idealne, bo głównie obrazki oglądam i tekstu akurat tyle, żebym dała rady przeczytać przed zapadnięciem w sen, tudzież w stupor leniowy.
Musze powiedzieć córce, że jak przestanę zamykać usta i mi ślina zacznie ciec, to ma mnie w łeb walnąć jakimś szpadlem lub równie wielkim i ciężkim przedmiotem płaskim (patelnia?), tylko z wyczuciem, żeby mnie nie zabiła, bo pójdzie siedzieć.

Opowiem Wam o koncercie syna, ale zdjęć nie mam, bo córka jeszcze mi na kompa nie wrzuciła, to następnym razem. A teraz idę się rozłożyć na łopatki.

niedziela, 25 grudnia 2011

No i nie zdążyłam

Wam życzyć Wesołych Świąt. No, ale dopiero pierwszy dzień, to może mi wybaczycie. Myślałam, żeby poczekać do ostatniego dnia, żeby były na gorąco, ale jak zaczęłam chleb zaczyniać, piec, szykować, stół ubierać, jaja faszerować (jeszcze-nie-zięć tak je sobie ukochał, że nawet w Boże Narodzenie je robimy, chociaż kiedyś zwyczajowo na Wielkanoc), dzień nie wiem, kiedy zleciał i już trzeba było do stołu siadać.
Pojedli my, w karty pograli, prezentów naotwierali (o książkowych piszę na Notatkach Coolturalnych), a obok książek, zresztą otrzymanych od blogowych znajomych, dostałam śliczne kubasy na kawę, do tego jeden z Mosse ceramiki, maszynkę do kawy, taką włoską na gaz. Perły, może nie sto procent prawdziwe, dzikie, ale hodowlane, które  powstały w naturalny sposób, a nie plastik czy coś w tym stylu. Misia z Chin przywiozła na zamówienie męża. Naszyjniczek z dzabanuszkiem ślicznościowy też dostałam, no i książki. Od Iwony fajne zapaszkowe trociczki owocowe, będę kopcić.

Wszystko wyszło pysznie, uszka się nie rozpadły, barszcz akurat, ryby męża przepyszne


grzane wino połączone z kompotem z suszu rozgrzewało i dodawało homoru


no i ten chleb! Wyszedł mi jak na przyjazd teściowej, jak mawiała moja mama (nie żeby do nas jej teściowa, a moja babcia, kiedykolwiek przyjeżdżała, bo niestety zmarła dosyć wcześnie)
Ten w całym kawałku to z mąki strong white, żytniej i różnych ziaren oraz płatków. Wilgotny i smakowity. Natomiast ten na pierwszym planie, to na zakwasie z cebulką i czosnkiem.


Zakwas dostałam od Gosi, koleżanki tu w Irlandii, robiłam chleb, wyrabiałam, dodawałam cebulki i czosneczku i myślałam o Gosi i jej cudnej rodzinie. Pozdrawiam Was serdecznie.

No i tak, wszystko pozmywane, posprzątanie, ja sobie jeszcze podczytuję sprezentowane książki i tutaj piszę. Już trzecia, chyba się położę :-)

Wesołych Świąt!!!

czwartek, 22 grudnia 2011

The Irish Times wziął mnie z zaskoczenia, a Roisin Ingle całkiem tam była

Pisałam Wam o imprezie gwiazdkowej, na której się wynudziłam (już taka jestem, impreza nic temu nie winna), przy okazji tego wpisu przypomniało mi się, że przed wyjściem z tego kilkugwiazdkowego hotelu zakosiłam Magazyn The Irish Times.


Nikomu tym krzywdy nie zrobiłam, bo to już noc była, następnego dnia wylądowałby w kominku do spalenia, ustępując miejsca The Times na niedzielę. Zapomniałam tego dnia kupić, chociaż w soboty akurat staram się pamiętać, bo w tymże magazynie na stronie trzeciej zawsze jest felieton mojej ulubionej Roisin Ingle. Czytam ja odkąd tu przyjechałam (piszę o tym TU, jeszcze na bloxie), z przerwą na czas, kiedy ona zniknęła po urodzeniu bliźniaków. Ale jak to czasem bywa, przylazłam do domu, szmyrngnęłam w kąt i przypomniałam sobie dopiero teraz. Zrobiłam kawkę i zasiadłam do czytania. Lubię tak.


Przeczytałam felieton, kawa jeszcze w kubku, trzeba zobaczyć co tam jeszcze w Magazynie piszą, przewracam strony i co widzę??? Znajomą twarz, ale jeszcze nie zatrybiłam, jak bardzo znajomą.



Czytam wywiad, z kimś mi się kojarzy, ale nazwisko było na samej górze, a na dole żadnego przedstawienia postaci, jedynie, ale o Polce, więc patrzę na zdjęcie i aż mi serce wyskoczyło z zawiasów, wsadzam nos w gazetę, bo ja ślepa, ale z tych ślepych, co maja okulary, ale ich nigdy nie noszą (Kaśka, naucz się je wtryniać na nos, sama siebie upominam),


a jakże, moja Ania kochana jak malowana. Wiem, wiem, że ona żadna moja Ania, nawet przecież jej osobiście nie znam, ale ja na emigracji, Polska do mnie przyjechała, to sobie będę przywłaszczać i uzurpować, a co.
Anna Maria Jopek w Irlandii, to już wiedziałam, ale że wywiad z nią w najbardziej prestiżowym dzienniku, bo The Irish Times do takich się zalicza, będzie zamieszczony, zobaczę, tego nie wymyśliłabym nigdy.
Natychmiast spuchłam z dumy i teraz się turlam taka po kuchni, bo gotowanie rozpoczęte.

Bigos w tym roku robię pierwszy raz tak, jak nigdy wcześniej nie. Zamiast kapusty wigilijnej, prawdziwy taki z mięsem. Czy ktoś ma rady jakieś?

Ja tu o bigosach jakiś, ale muszę koniecznie sobie puścić coś z Sobremesy. Ta piosenka jest całkiem nie swiąteczna, ale jaka energetyczna. Można tańczyć wokół bigosu, haha

wtorek, 20 grudnia 2011

Party animal zdechło

 (zaleca się słuchać podczas czytania :-)

Siedzę sobie w domku i słucham nowej wersji, lekko tylko zmienionej, 'Santa Claus is coming to town' Michaela Buble. Mlaskam, bo jem mince pies (babeczki z nadzieniem z owoców suszonych i przypraw zimowych), odkryte przeze mnie dopiero tutaj i już sobie okresu przedświątecznego, przygotowawczego bez nich nie wyobrażam. W kominku ogień strzela, choinka pachnie umiarkowanie (gdyby mocniej, znaczyłoby to, że wysycha w tempie natychmiastowym, a tego przecież nie chcemy). Ja się pytam, czy w takich okolicznościach przyrody nieożywionej, komuś chciałoby się wychodzić? No, ale czasem trzeba, szczególnie, że teraz sezon na Christmas Parties.
Byłam na dwóch i doszłam do smutnego-nie smutnego (zależy jak na to spojrzeć) wniosku, że minął czas, kiedy czułam się jak party animal - tańcowałam, lulki paliłam, piłam szampana i wracałam do domu z butami w rękach.
Za to zrobiłam się gaduła 'partyjna' czyli lubię wprawdzie takie wyjścia, ale pojeść, napić się czego dobrutkiego i porozmawiać - o życiu, o książkach, ostatnio obejrzanych filmach, poglądach na różne rzeczy, czyli dla niektórych nuuuuuuda panie. Bo jak party, to nie gadać, tylko zdrowie wasze w gardła nasze i pod stół spaść.
Pierwsza impreza pracownicza było w kilkugwiazdkowym hotelu i wiele oczekiwaliśmy, a było jak zwykle, czyli średnio. Nic nie pogadałam, jedzenie marne, popatrzyłam na ludzi, szybko się znudziłam i zaczęłam ciągnąć do domu. Wszyscy byli oburzeni, że poszliśmy o północy, a mnie i tak było za długo.
Drugie było mniej formalne, fajne, ale ja jakaś zdziadziała jestem i zamiast 'small talk' wolałam wrócić do przerwanej lektury powieści, poczytać blogi, albo obejrzeć któryś z filmów rosyjskich otrzymanych niedawno. Czyli co? Starość, izolowanie się?  Nie wiem. Z drugiej strony, jak mam z kim, to nigdy nie dość mi rozmowy, mogłabym do rana. Tylko te rozmowy muszą być o czymś, ważne, śmieszne, ale i inteligentne, ciekawe.  Czyli co,  kwestia doboru naturalnego?

sobota, 17 grudnia 2011

Uwolnić karpie!

Wiele lat temu, szukając sposobu na zarobienie dodatkowych pieniędzy w zimie, postanowiliśmy otworzyć stoiska z ozdobami świątecznymi.  Były to czasy raczkującego kapitalizmu, czyli początek lat 90-tych, o wielkich centrach handlowych nikt jeszcze nie słyszał, może widywaliśmy je w amerykańskich filmach, ale nie były one jeszcze naszą polską rzeczywistością. Handlowało się na bazarach w centrach miast, tak zwanych Manhattanach, albo w niedziele na specjalnych imprezach handlowych, w Koszalinie była to giełda na Hali Gwardii na przykład.  Znaleźliśmy dostawcę pięknych ozdób angielskich i amerykańskich, ręcznie malowane bombki, grube i puchate łańcuchy - złote, moje ulubione różowe z domieszką szarości (tak zwany francuski róż), granatowe, różne bałwanki, misiaczki i renifery, a poza tym kompozycje do ozdoby domu – wiszące kule, bukiety Bożonarodzeniowe do wazonów, koszyki na owoce czy cukierki, stroiki na stół i tym podobne. Wszystko w stylu anglosaskim, u nas w tamtych czasach niespotykanym, wyglądało wyjątkowo luksusowo i niecodziennie.  Postanowiłam sama stanąć do sprzedaży, bo zatrudnieni do tego ludzie byli onieśmieleni bogactwem oferty i jej, na tamte czasy, wyjątkowością, nie bardzo wiedzieli, co z tym począć, jak polecać i co odpowiadać na liczne pytania kupujących. Zostali, więc przesunięci do części stoiska z innym towarem, a ja zabrałam się do handlu ozdobami.
     Na drugi dzień stawiłam się ubrana w 200 swetrów, grubą kurtkę, opaskę na uszy (czapek nie uznaję, bo kiedy je ściągam, moje włosy wyglądają jak u traktorzysty z PGRu, w dodatku na czole zawsze mam czerwoną pręgę, jak po berecie, jakieś uczulenie czy co?),  do tego rękawice, ciepłe kozaki i dwie pary skarpet.  Tak ubrana, potoczyłam się jak bałwan, do pracy na stoisku.  Nie bardzo mi to pasowało, wolałabym wyglądać jakoś tak bardziej luksusowo, jak ten towar, co go miałam sprzedawać, a nie jak jakaś bazarówa okutana jak na Syberii.  Co było robić – „pecunia non olet”.  Przy -15 stopniowym mrozie, jakoś trzeba było przeżyć dziesięć godzin na świeżym powietrzu, o wyglądzie wiotkiej kobietki w cienkim futrze i na szpilkach nie było mowy.
     Stoję sobie na tym stoisku w centrum bazaru, rozglądam się wokół w wolnych chwilach - po drugiej stronie pan z choinkami (jak znalazł, bo ludzie po zakupie drzewka przychodzili oglądać ozdoby), na lewo sprzęt gospodarstwa domowego, za rogiem zadekował się jumak z perfumami i sprzętem HiFi (dla niezorientowanych jumak to określenie na chłopaka, który handlował towarem kradzionym ze sklepów w Niemczech, nazwa pochodzi od autobusu do Berlina o 15.10, który szybko został nazwany -  3.10 to Yumy), a zaraz obok zaparkowała wielka ciężarówka z basenem pełnym karpi w środku.  Z szoferki wysiadła wielka baba, okutana w waciak, z opaską na uszach i pudełkiem gumowych rękawic.  Wyjęła składany stolik campingowy, wagę uchylną, miskę plastikową, różową sztuk jeden i kilka odważników.  Rozstawiła stoisko i heja handlować.  Karpie + baba to nieodzowny, pożądany wręcz, widok przed świętami.  Ucieszyłam się, bo w takim otoczeniu, moje towary nabierały jeszcze większego blasku.  Przez dłuższy czas byłam bardzo zapracowana, zaczął się duży ruch, wszystko szło jak świeże bułeczki, szczególnie te karpie, czego nie omieszkałam odnotować w głowie, z lekkim ukłuciem zazdrości.  Kiedy tylko zelżał napór kupujących, odetchnęłyśmy, ja i baba od karpi, ona się rzuciła do wielkiego czerwonego termosu z żółtym, plastikowym kubasem oraz kanapek w papierze woskowym, a ja do kawy z kubka styropianowego i tacki z kiełbaskami, przyniesionymi przez pracownika z pobliskiego barku.  Kawa była wstrętna, z fusami, które, miałam poważne podejrzenia, ale zero możliwości, żeby to sprawdzić, na sto procent osiadły mi w przestrzeniach między zębowych.  Posilałyśmy się przez chwilę, zerkając na siebie nawzajem.  Miałam wrażenie, że ją skądś znam.  Miała okrągłą czerstwą twarz, ale to pewnie od tego mrozu, który już coraz bardziej dawał nam się we znaki.  Z przodu brakowało jej jednego zęba.  Nieee, jednak mi się wydawało.
      Skończyłam jeść, oczyściłam się z okruchów chleba i postanowiłam się trochę przejść dla rozgrzewki. Skierowałam się w stronę karpio-wozu, bo przy okazji postanowiłam  zakupić rybę na Wigilię.  Kiedy doszłam do stolika, sprzedawczyni zwróciła się w moją stronę z wielkim, szczerym uśmiechem i okrzykiem - Kaśka!!! Przyjrzałam się babinie z pewną trudnością, bo mi ta cholerna opaska zjeżdżała na oczy, nagle mnie olśniło – Kaśka?!?!, nie mogłam ukryć zdziwienia, toż to moja koleżanka z liceum, moja imienniczka,  stała przede mną!  A ona na to, waląc mnie jowialnie z plaskacza w plecy – nooooo, też się zmieniłaś!  Dyplomata czy pokerzysta byłby ze mnie kiepski, wywnioskowałam po tym, co powiedziała, bo zapewne była to odpowiedź na to, co miałam wypisane na twarzy.  Wróciłam w amoku na swoje stoisko i zwróciłam się do pracownika, osiemnastoletniego chłopaka, który właśnie opuścił  dom dziecka i u nas znalazł swoją pierwszą pracę – panie Przemku, zastąpi mnie pan na pół godzinki?  On na to, nie wiedzieć, czemu zadowolony jakiś – pani Kasiu, proszę mówić mi po imieniu, przecież mógłbym być pani synem (wtedy byłam od niego najwyżej 10 lat starsza).  Zmartwiałam w zgrozie, odwróciłam się na pięcie i podążyłam natychmiast na przeciwko, do faceta z choinkami, gdzie wiedziałam, że gościnnie rozlewa się wódeczkę do musztardówek.  Zdecydowanie musiałam się znieczulić.
     Wróciłam urżnięta i załamana do domu, opowiadam mężowi, co za okropność mnie spotkała, a on na to, miedzy atakami śmiechu – cóż chcesz, wyglądasz w tych bałwaniastych ciuchach jak „moja żona Zofia”, a chłopak po prostu za wszelką cenę chciałby mieć rodzinę.
W ramach puenty powiem Wam tylko, że od lat nie jem karpia.

czwartek, 15 grudnia 2011

Choinko, choinko, jesteś wśród nas


Stanęła u nas w domu już szóstego grudnia, taki tu zwyczaj. W Irlandii nie ma dnia imienin, toteż nie nazywa się tego dnia Mikołajki, a Little Christmas. W moim domu rodzinnym stawialiśmy choinkę w Wigilię. Wspominam to jako koszmar i stres, bo zawsze nie działały lampki (do tej pory tak mam, że zawsze któryś z kompletów nie działa), była nerwówa, bo kolacja wieczorem, a wciąż było coś do zrobienia, na przykład wypolerować srebrne sztućce, albo inna fascynująca czynność. Mama nie dawała sobie rady z anger management i wpędzała nas w doły. Obiecałam sobie, że kiedyś u mnie w domu choinka będzie stała wcześniej i cieszyła, a nie straszyła.


to jest jedna z najstarszych bombek w naszym domu, odziedziczyłam ją po właścicielce jednego z mieszkań, które wynajmowałam. Ma ponad 30 lat.


równie ważne jak bombki, na naszej choince są szyszki i zabawki. Drewniane, wełniane, z materiału. 


Na gałęziach, jakby na leśnej ściółce, stawiamy zawsze 'łóżeczko' Dzieciątka Jezus na sianku.


w tym roku mąż się rozszalał i przypiął kokardki również na naszego beniamina.


Ten wieniec świąteczny jest bardzo stary, ale wygląda nadal pięknie. To jest mój pierwszy zakup, jeśli idzie o ozdoby do domu, wtedy był bardzo drogi. W środku małżon osadził kawałek konara, który znalazł na plaży i koniecznie chciał gdzieś go wtrynić. Niech ma, najważniejsze jest, żeby miał tak jak chce. Nie jestem niewolnikiem designu. Na ścianach wiszą pamiątkowe zdjęcia, obrazki dzieci i obrazy brata, bo bardziej chodzi mi o wspomnienia i emocje niż o dobór kolorów do zasłon.
Pierogi już ulepione, z kapustą i grzybami, ruskie i uszka. Wrzucone do zamrażarki czekają na 'ten dzień'.
A wy jak stoicie z przygotowaniami?

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Martyrologia wczesnoszkolna, a mleko już tak nie dzwoni

Czasem się zastanawiam, co by było ze mną w '81 gdybym była starsza. Czy byłabym internowana, co ważniejsze, czy byłabym działaczką opozycyjną, a może komunistyczną? Co by ze mną sie działo w ten czas?
U mnie w domu nie było polityki, opozycja, ale raczej na zasadzie rozmów Polaków przy wódce w domowym zaciszu, nie bibuły i słuchanie Radia Wolna Europa. Albo rodzice się tak kryli, nie wiem.
O swoich wspomnieniach z 13 grudnia piszę częściowo na Notatkach Coolturalnych przy okazji wpisu o Ani z Zielonego Wzgórza. Dopowiem tutaj tylko, że byłam w szkole podstawowej, mój tata miał raka i był w Szczecinie w szpitalu, mama pojechała go odwiedzić, a ja zostałam sama w domu na noc. Nagrywałam na magnetofon szpulowy płytę Bee Gees i mi o 24-tej przerwało. Rano, jak wszyscy z mojego pokolenia, zamiast Teleranka obejrzałam generała. Nie dałam za wygraną, poszłam sobie na sanki na górę Chełmską, a tam wojsko i jeden żołnierz pyta - a ty dziewczynko gdzie idziesz? Ja na to, ze umówiłam się na sanki z koleżankami. On wtedy - biegnij szybko do domu i nie wychodź. Całą noc jechały naszą ulicą, wtedy Krasickiego, przelotową na Gdańsk (z Koszalina), czołgi. Myślalam, że mają ćwiczenia.
Potem zrozumiałam tylko tyle, że jest wojna i w każdej chwili wojskowi mogą wejść do każdego domu i go zająć. Obmyśliwałam, czy się nie zabarykadować. Mama wróciła do domu w nocy, przywieźli ją gazikiem policyjnym Podobno odwaliła konkursową histerię na dworcu w Szczecinie, że utknęła tam, a w domu samo dziecko, mąż umiera. Prawda. Przywieźli ją do domu, mieli serce.
Potem zaczęło się 'normalne' życie. Nienaturalnie długie ferie zimowe (cale dnie na lodowisku). Wywalczona choinka, wywalczone, wystane produkty żywnościowe, ostatnia Wigilia taty i jego śmierć. Stan wojenny był moim najmniejszym zmartwieniem.

A żeby nie kończyć smutnym akcentem, opowiem tylko, że rok później zasiedziałyśmy się na imieninach mamy przyjaciółki Ewy i już było grubo po godzinie policyjnej, kiedy chciałyśmy iść do domu. Zabrał nas wozem mleczarz. Siedziałyśmy na podłodze, między transporterami z butelkami z mlekiem. A butelki były szklane, z białym kapslem. Była tez śmietana, w małych brązowych z żółtym kapslem. Dźwięk dzwoniących butelek i samochodu mleczarza jadącego z nimi, takimi grającymi wczesnoporanną melodię, jest moim najmilszym wspomnieniem z tamtych lat.
Dwa patrole zatrzymywały samochód, ale do środka nie zajrzeli.
A zima była ostra tamtego roku. Taka cicha, dostojna i poważna.
Ot i całe moje wspomnienia wojenne.  W sumie, gdyby nie śmierć taty, można by powiedzieć, że miałam szczęście.

(zdjęcie pochodzi ze strony młodelata.pl, czego to w sieci nie ma!)

piątek, 9 grudnia 2011

Pomysł wyjazdu padł trupem, zanim jeszcze zdążył powstać

Przeczytałam u Ofcy, że w Dublinie koncert Anny Marii Jopek. Napaliłam się jak szczerbaty na suchary i co? Jajco. Nie ma biletów. A już z córką ustaliłyśmy, gdzie śpię, gdzie pójdziemy na japońskie jedzenie, już miałam wizję spacerów po świątecznie oświetlonej O'Connell street, ech już bylam w ogródku, już witałam się z gąską i nic z tego.
To moja ulubiona piosenkarka jazzowa, a do tego nagrała ostatnio świetny materiał.

Nic mi ostatnio nie idzie, czytanie nawet moje ukochane nie bardzo. Zasypiam. Dziwne, bo przy słuchaniu audiobooków nie. No, ale wtedy zawsze coś robię.

Właśnie skończyłam oglądać The Killing, duński serial kryminalny, pierwsze dwa odcinki. Podoba mi się, chociaż nie ma w sobie nic widowiskowego, w sensie nie trzyma zbytnio napięciu, po prostu obserwujemy rozwój sytuacji, ale serce w gardle nie staje. Widziałam też ostatnio RED z Brusem Willisem (takie grudniowe kino przy choince), uśmiałam się jak norka.
Tak sobie myślę, że skoro czytanie mi nie idzie, to się chyba z rosyjskie filmy wezmę, dostałam ich kilka od kochanych blogowych znajomych, leżą obok telewizora i wpędzają w poczucie winy, że nie mam dla nich czasu.
Tak się pocieszam, bo mi jednak tego koncertu żal.

czwartek, 8 grudnia 2011

Matka Boska prekursorką in vitro, cysty mają nogi, a tak w ogóle to gdzie był ojciec???

Pojechaliśmy dzisiaj bladym świtem na operację wycięcia cysty, która dostała nóg i zniknęła. Pewnie się przestraszyła bidulka. Wicher u nas straszny, teraz osiągnął już 140 km/godz. Do tego zimno strasznie. Nie chciało się z domu wychodzić. Podobno w taka  pogodę, w czasie halnego górale się wieszają. Nic dziwnego, ze i u mnie wisielczy humor.
Rano jechaliśmy godzinę do szpitala, mąż chciał odwrócić moją uwagę od czekającego mnie zabiegu. Albo obciachu, że się zgłosiłam z nieistniejącą cystą, bo to mnie bardziej zajmowało niż strach przed zabiegiem, bez przesady, na żywca tego nie robią.
A jak się w taki wicher jedzie i wymyśla, to weszło nam na wspominki. I mąż zacytował syna - a gdzie był jego ojciec? Jest to pytanie, które zadał pięciolatek na widok wielkiego krzyża z Chrytustem, który stoi na zewnątrz naszego kościoła. Wojtek spytał, co ten Pan tam robi i opowiedzieliśmy mu po krótce historię syna Bożego, który za nasze grzechy itd. Na to syn, po uważnym wysłuchaniu, o drodze krzyżowej, Judaszu i całej reszcie spytał - tato, a gdzie był jego ojciec? Dlaczego on im na to pozwolił? Przecież tata powinien bronić swoje dzieci. No właśnie, jak pięciolatkowi to wytłumaczyć? Teraz ten dzieciak ma dwa metry, 16 lat i nadal na ten temat dyskutujemy. No, ale od koniczka do rzemyczka, jak mawia poseł Cymański, a do mnie się to przyczepiło jak rzep (do ogona tego koniczka) - mąż spytał mnie - to jak Jezus był poczęty? Ja na to, że niepokalanie. No tak, ale niepokalanie też jakoś trzeba. Na to ja - no duch święty przybył, zwiastował i .... się zacukałam. Na to mąż - hmm, czyli Matka Boska była prekursorką in vitro ergo nie rozumiem dlaczego kościól się tak burzy.
Jest w tym jakaś logika kurczę.
Jak przypuszczałam, chirurg kazał mi się przebrać w ciuch operacyjny, nie słuchał, że chyba nie ma po co, położyłam się, chirurg pomacał, zwątpił (gdyby nie raport z badań poprzednich lekarzy, jego asystenów, wezwałby chyba psychiatrę), kazał powstać, wymaszerować i wrócić jak się cysta zdecyduje, czy jest, czy jej nie ma. To by było na tyle w tej kwestii.
Jak tak, to sobie poszliśmy odebrać męża okulary, pierwsze w życiu. Przy okazji wyczaił on badania słuchu i się załapał za darmo. Pierwszy pre-test na komputerze, zalecenie do kolejnego, drugi w kabinie dźwiękoszczelnej ze słuchawkami i komputerem w rękach specjalisty. Facet pyta, co nas sprowadza, ja na to - mąż mnie nie słucha, haha.  Okazało się, że mąż ma problem ze słyszeniem wysokich dźwięków w lewym uchu. Aha, tu cię mam. Teraz będę do niego uwagi sączyć w lewe ucho, już mi nie ucieknie. Dobrze, że się nie okazało, że mu aparat potrzebny, bo one tu strasznie drogie.
A potem pojechaliśmy oglądać rowery, bo u nas jest taki projekt, że jak się kupuje rower do dojeżdżania do pracy, to odliczają od podatków i pracodawca daje pieniądze na rower i odlicza od pensji co tydzień raty, na rok rozkładają, bez odsetek i z odliczeniem taxu, zaoszczędzi z 500 euro - 155. Będzie miał porządny sprzęt.
Wieczór spędzę z 'Uwikłaniem' Miłoszewskiego, zasłużyłam, w końcu jestem po 'operacji' czyż nie?

środa, 7 grudnia 2011

Strasznie nie wierzyć w nic.

Wielki smutek we mnie na wieść o śmierci Violetty Villas. Nie dlatego, że ją ceniłam jako artystkę, bo to nie moje czasy i jej zupełnie nie pamiętam. Natomiast przypominam sobie jej wywiady, kiedy przyjeżdżała na chwilę z USA i opowiadała o swoim tam życiu. Juz wtedy coś mi zgrzytało w tym idealnym obrazie.
Dzisiaj dowiadujemy się, że umarła w biedzie, brudzie, prawdopodobnie głodna, wynędzniała. Samo to juz w sobie jest  straszne, ale nie będę tu biła kulami w ludzi i instytucje, bo wiem, jak trudno jest pomóc osobie, która wprawdzie jest w potrzebie, ale zupełnie tego nie widzi, zaprzecza rzeczywistości, odrzuca pomoc ofiarowaną, a do tego ma tak silny charakter, że zupełnie nie można tego przeskoczyć.
Wiem, znam to z doświadczenia. Nie będę Was tu epatować opowieściami, dużo tego tu już było. Uwierzcie mi na słowo, że czuję o co tam chodziło. Tym bardziej mi smutno. Nie można było jej ubezwłasnowolnić, leczyć psychiatrycznie na siłę, byli tacy, którzy ją zabrali ze szpitala, to oni teraz najbardziej ponoszą odpowiedzialność za to, co się stało, bo ich przy niej nie było, skoro tak umarła, czyli zabrali, a powinni byli namawiać na leczenie.
Okropne było to, że ona już straciła wiarę w ludzi wokół i nie próbowała się ratować. Ale taka jest właśnie choroba, a w połączeniu z takim charakterem - działa samo-destrukcyjnie. 

W ogóle strasznie mi dzisiaj smutno. Strasznie straszniście. Nic się nie stało. Jakoś tak po prostu. Nie doły żadne, tylko smuuuutek. Zmory mnie dopadły.

No i Adam Hanuszkiewicz zmarł. Ech.

Wiem, że wiele jej piosenek jest bardziej popularnych, ale ja najbardziej lubię tę (rodzice słuchali, więc nie jest tak, że jej w ogóle nie znam). Posłuchajcie jej, jest taka normalna tutaj, żadnego pieszczenia się z głosem i tych jej jęków, dobre w starym stylu

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Choroby odchodzą, książka przyszła, córka pojawia się i znika, a zima nie może się zdecydować

Ten weekend był cudny. Przyjechała córka.
Byłam u jednego lekarza, który powiedział, że nic mi nie jest. Cud irlandzkiej służby zdrowia polega na tym, że tyle czekamy na wizytę u specjalisty, że się choroby same leczą, haha.
Zadzwoniła do mnie pielęgniarka chirurga i zaprosiła na wycięcie cysty. Ucieszyłam się, mam termin na czwartek, ale problem taki, że jej już nie mogę znaleźć. Pod skórą była, duża i sprawiała kłopoty, ale po miesiącu antybiotyków i kolejnym czekania na termin wycięcia, wchłonęła się. Problem taki, że ona wraca do dwa lata. A i teraz czuję lekki ból w środku, ale cysty już nie. I co ja mam zrobić? Pojadę, ale boję się, że mnie opitoli, że mu tyłek zawracam i z niczym przychodzę.
Ja chcę do Leśniej Góry :-(

Tym razem córka czas spędziła głównie z synem, chociaż udało nam się trochę pobyć razem w sobotę w dzień, wieczorem już wybyłam na imprezkę taneczną, ale o tym w oddzielnym felietonie, bo i tak dla gazety muszę napisać.
Napisałam na blogu książkowym o książkach, których sobie z różnych względów nie kupię w tym roku pod choinkę (jeśli macie ochotę, poczytajcie TU)
Ale mnie córka nakrzyczała. Że jej powinnam była nie mówić, że ma nic nie kupować, ze moje słowa wzięła poważnie (chodziło wyłącznie o książki), a powinna była bardziej znać matkę i wiedzieć, ale ją zmyliłam. No cóż, sama siebie zmyliłam. Okazało się, że mi brak tych emocji czytelniczych, co wybrać, czego oczekiwać z niecierpliwością? I sobie urządziłam seans dwugodzinny buszowania w okładkach, taki erzac.
Dostałam z tego wszystkiego od Kate jedną z tych wymienionych i mi teraz głupio, bo ten post naprawdę nie miał być żebraczy, tylko tak sobie chciałam na sucho powybierać. Jak tylko otworzyłam kopertę i zobaczyłam krwistoczerwoną okładkę i Donoghue na szczycie, od razu wiedziałam, że to TA. Schowałam, zakleiłam, będzie jak znalazł, dosłownie, pod choinką.
Dzięki Kate.

U nas pierwsze zwiastuny zimy, a to grad popada, a to deszcz ze śniegiem. Mam nadzieję, że w tym roku nie bedzie pluchy przez cały czas.
Idę myć łeb, bo znowu jadę do lekarza. Skan brzucha tym razem. Nic mi nie jest, kiedyś trochę narzekałam, ale patrz paragraf pierwszy, diagnostyka choroby dawno zapomnianej trwa. Korzystam jednak, bo nie wiadomo, kiedy znowu się dopcham, a nuż widelec tam coś jednak jest?

środa, 30 listopada 2011

Rączy jak ślimak

Dzisiaj pojechałam odwiedzić kuleżankę blogową (z Błękitnej Biblioteczki), oczywiście jak to my, rozmowy o książkach, ale i o życiu. Ale o książkach głównie.
Wracałam od niej po południu, pogoda straszna, nie dość, że wichura, to jeszcze ulewny deszcz. Dokładnie tak, jak przewidzieli w prognozie. A jak tak się sprawdza, to może się okazać, że śnieg przepowiadany też może się ziścić, oby nie, bo ja mam 4 wyjazdy do Letterkenny zaplanowane.
Ale ja nie o tym chciałam - na drodze zaraz przed Gweebara Bridge zobaczyłam ślimaka. Ale jako to był ślimak !!! Gigantyczny.
Piękna, kształtna muszla była wielkości mniejszego jabłka, sunął sobie po drodze, nie zważając na samochody, a może i zważając (kto go tam wie?). Myślę, że sunął, bo był w stanie rozwiniętym, czyli z tyłu 'domku' 'ogon' a z przodu dłuuuuuga szyja, stojąca pionowo, główka a na niej sterczące czułki. Przysięgłabym, że na mnie patrzył. Zwolniłam i zaskoczona, jestem przekonana, że miałam kontakt wzrokowy ze ślimakiem, ominęłam go i pojechałam dalej. A teraz żałuję, gdybym miała więcej oleju w głowie i nie była tak zaskoczona, zatrzymałabym się na środku (tam nie mam pobocza) i go przeniosła, a dopiero potem odjechała. Z drugiej strony tam jest milion zakrętów i mogło się tak zdarzyć, że by  mnie ktoś staranował na tej drodze. Może to lepiej, ale teraz myślę o ślimaku, czy on przeżył i doszedł na drugi konieć? Mam nadzieję, że tak, bo był, z powodu swojego rozmiaru, dobrze widoczny. On był naprawdę WIELKI.
Opowiadam moim chłopakom w domu, wielce zaaferowana o nim, a oni obaj w śmiech. Syn pyta - piłaś coś u Moniki? A mąż - co ślimak mówił?
Nie uwierzyli mi.
Strzeliłam focha.
Poszukałam w sieci zdjęć i znajduję nawet takie duże okazy - jeśli się nie brzydzisz zobacz TU
Lecę pokazać chłopakom.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Nigdy nie wiesz, jak skończy się dzień

To powinno być moje motto, kiedy czuję się radośnie. W każdej chwili można dowiedzieć się czegoś, co grozi upadkiem ducha. Nic to, trzeba się trzymać, żeby nie wiem, co.
W takich razach ratuje mnie muzka. Napisałam o tym na FB, napiszę i tu, bo już dawno chciałam. Nie o muzyce jako takiej, o moich fascynacjach, bo to musiałabym być książka, a zresztą kto chciałby taki post czytać, wiadomo, każdy ma inny gust.
Są takie piosenki, które w danym momencie, kiedy często puszczane w radio, niespodziewanie ładują mnie pozytywną energią i dodają optymizmu.
I taka jest ta piosenka


Kiedy tylko usłyszę pierwsze gwizdanie, od razu zaczynam kiwać głową jak piesek w tylnej szybie Syrenki. Zaraz zaczynam kręcić tyłkiem, a kiedy się kończy, już mi nie jest tak smutno, jak było przed.
Ot cuda.
A do tego wmówiłam sobie, że jeśli czegoś pragnę i usłyszę tę piosenkę, to mi się ziści. Takie zaczarowywanie rzeczywistości, które może nie ma nic wspólnego z logiką, ale są takie dni, że chrzanić logikę, odrobina czary mary, ege szege też potrzebna. 
A na blogu Wiewióry znalazłam dzisiaj Poparzeni Kawą Trzy i mi się przypomniało, że też na mnie tak działają


Pozdrawiam was, to ja kiwaczek

sobota, 26 listopada 2011

Szkolny Taniec z Gwiazdami 2011 zaliczony. Nabiegałam się z kubłem jak rumak na wiosnę, ale warto było

Taniec z Gwiazdami znacie. Jak nie znacie, to przynajmniej słyszeliście i wiecie na czym polega. Od zeszłego roku nasza szkoła organizuje takie wydarzenie, pary tworzą nauczyciele, absolwenci szkoły, pracownicy techniczni, kantyny, a w drugiej edycji byli też rodzice. Osiem par, szesnaście osób, ćwiczyło przez 10 tygodni, żeby wystąpić przed nami i przy okazji zebrać fundusze na szkołę. W zeszłym roku pieniądze postanowiona zamienić na stypendia dla zdolnych uczniów na zajęcia z profesjonalnymi nauczycielami. Na przykład jednym z takich uczniów był niezwykle tanecznie utalentowany chłopak, którego nie stać było na lekcje tańca.
Dla widzów to jest nie lada ubaw - mają okazję zobaczyć ludzi, których świetnie znają, jak w szczytnym celu robią z siebie łamagi. Nie łudźmy się, tańczyć to oni w kilka tygodni się nie nauczą, ale starania też nagradzane są oklaskami, a jeśli ktoś ma poczucie humoru i bawi najlepiej, wygrywa.
W zeszłym roku siedziałam na widowni, w tym postanowiłam się włączyć w organizację, ale za późno się dowiedziałam, nie potrzebowali mnie przed samym wieczorem, natomiast podczas imprezy tak. Poszliśmy tam z synem, on na początku pomagał ludziom znajdować swoje miejsca na sali, wiadomo, wszyscy przyszli na ostatnią chwilę i był z tym problem. Sprzedano wszystkie bilety, ponad 800 ludziów do usadzenia.
Moim zadaniem było zbieranie głosów i pieniedzy. Dostaliśmy 16 plastikowych wiader oblepionych zdjęciami tańczących par, 16 osób po pierwszej turze tańców (każda para tańczyła dwa, dżajfa, za cholerę nie wiem, jak to się pisze, i cza czę) wyruszyło na salę i mieliśmy 15 minut na zebranie biletów do głosowania (z każdym biletem wstępu były 3 bilety do głosowania) i pieniędzy (1 euro = 1 głos). Kto uważał, że para na wiadrze tańczyła najlepiej (na scenie, nie na wiadrze), wrzucał tam bilety i pieniądze. Po drugiej turze to samo. Zaraz po upływie czasu do głosowania, pędziliśmy na górę liczyć głosy i pieniądze, bo one decydowały o wygranej par. Oczywiście było też jury, profesjonalna tancerka, były dyrektor szkoły i jakiś artysta, na widok, którego wszyscy się obsrali, a ja nie miałam pojęcia zupełnie, kto to taki?
Byliśmy tam o 7, a wyszliśmy o 1 w nocy. Nogi mi w tyłek wchodziły, bo ani na chwilę nie usiadłam. Spałam jak suseł, a rano się podnieść nie mogłam z łóżka. Nic niby takiego nie robiłam, ale okazało się, że to ganianie z wiadrem między rzędami (nieźle trzeba było lawirować), po piętrach, liczenia na kolanach zawartości - moje stare kości nieźle przeciągnęło pod kilem.
Pożalić się musiałam. Fakty są takie, że nie mam kondycji za grosz. Mea culpa.
Dzisiaj w domu kontynuowałam porządki, usiadłam dopiero po obiedzie, czyli o 6. Poczytam sobie wreszcie. Mam tyle ciekawych książek w kolejce, że tylko na to czekam. 

piątek, 25 listopada 2011

Veni Vidi Visa

Po nieudanych zakupach w sklepach, zasiadłam do laptopa i wyszukałam wszystko, co miałam na liście, kliknęłam, zapłaciłam, potwierdziłam i już do mnie jedzie. Listonosz będzie mnie przeklinał, będę musiała mu jakąś butelkę wina kupić, czy coś w tym stylu. Muszę plotkar popytać, czy przypadkiem pionierem nie jest (pionier to u nas zdeklarowany abstynent).
Dzisiaj wiele do zrobienia. Trochę fizycznej roboty mam w planach, sprzątanko, dobrze mi zrobi, bo od trzech dni siedziałam przy komputerze i mnie już tyłek boli, plecy i kark też. O głowie i oczach nie wspomnę (właśnie to zrobiłam :-)
A wieczorem pomagam przy imprezie w szkole, znowu urządzają Taniec z Gwiazdami dla nauczycieli, żeby zebrać fundusze na szkołę. Będzie się działo. Opiszę jutro.
Tak się cieszę, że mam prezenty kupione i to bez wielkiego wysiłku, poza koncepcyjnym i finansowym. Sklepy o tej porze roku mnie przerażają, a raczej ludzie w nich, im jestem starsza, tym mniej podoba mi się tłum.
U nas teraz sztorm, a właściwie taki wicher (gale po angielsku), do tego grad co kilkanaście minut. Czuję niepokój w nogach, nie lubię.

piątek, 18 listopada 2011

Dzień sądny się udał, a zakupy całkiem nie

Wpadło mi wczoraj tłumaczenie w sądzie. Dawno nie byłam, strasznie się denerwowałam. Wiadomo, jak człowiek zwany tłumaczem tam wciąż przesiadywał, to czułam się tam jak w domu, ale po dlugiej przerwie, do tego w nowym sądzie, bo tam nigdy wcześniej nie tlumaczyłam, nerwy były. Całą noc śniłam, że nie stawiłam się na 10.30 a na 22.30 i woźny powiedział, że mam powalone we łbie. Albo zagadałam się z prawnikiem, sądząc, ze on też do sądu, a on akurat tego dnia nie, więc nie musiał, a ja się spóźniłam. I tak całą noc.
Po 3 byłam wolna. Pomyślałam, że pójdę na zakupy świąteczne, korzystając, że jestem bez rodziny.
Wiecie co? Nienawidzę zakupów. N-I-E-N-A-W-I-D-Z-Ę !!!
W sklepach pełno, ale jakieś gówniane te produkty. Nic, co by mi włosy dęba na plecach postawiło. Jak to się mówi - dupy mi nie urwało. Nic nie kupiłam. Jestem w rozpaczy. Swięta zbliżają się wielkimi krokami, a ja mam tylko książki. Ech.

środa, 16 listopada 2011

Protestować czasem trzeba, tym razem w sprawie molowej

Czytniki uważam za bardzo przydatne, pisałam o tym nie raz. Swojego Marcela mam już od kilku lat, głównie kupuję zagraniczne książki, bo tańsze, ale i polskie od niedawna można już kupić jako ebooki. I tu pojawia się problem, bo one mają zabezpieczenia DRM, które nie dają ich czytać na niektórych czytnikach, głównie tych bez WiFi. Ja nie mam WiFi, bo kiedy kupowałam miały to tylko komputery, nie moja wina, że się pospieszyłam. Z drugiej strony bez przesady, nie można wymagać, żeby co rok kupować nowe urządzenie.
Na stronie Blog ebookpoint.pl można zaprotestować przeciwko takim praktykom. Mają one niby na celu zabezpieczenie przed publikacją piracką, ale można je obejść bez problemu w minutę. Nie wiem, jak, ale są tacy, którzy wiedzą. Nie zamierzam się uczyć, bo ja starej daty jestem i nie marnuję energii na uczenie się, jak ominąć blokady. Ja chcę zapłacić i korzystać.
Jeśli bliski jest wam ten temat, przyłączcie się.

wtorek, 15 listopada 2011

Mąż właśnie otwiera 'lanczówkę', a ja rozmyślam nad bezpłodnością

Mąż ma dzisiaj wolne, a wieczorem wybywa na jakieś szkolenie. Poszedł rano do fryzjera, ale zamknięty, bo jakiś urlop, a on nie lubi zmian, więc ma teraz problem, gdzie pójść?
Strasznie mnie rano rozbawił, bo kiedy spytałam, dlaczego nie był u fryzjera, kiedy wrócił nieobcięty, odpowiedział, że był i poprosił o modelowanie :-)
Ciekawe, gdzie pójdzie, na razie wybył z samego rana do ogrodu, bo sprawa niecierpiąca zwłoki jest. Czuć w powietrzu nadchodzącą zimę, a w ogrodzie pojawiły się pierwsze sikorki. Czas otworzyć stołówkę dla naszych ptaszków zimowych, mamy piękny karmnik przez męza i syna zrobiony, teraz szykowane jest jedzonko (nasz piesiołek Franek dzielnie towarzyszy mężowi w tych przygotowaniach wpychając pysk wszędzie gdzie się da).
A ja piję kawę i rozmyślam nad bezpłodnością i walką o kolejne próby in vitro. Obserwuję to u znajomej i bardzo jej kibicuję. Ma za sobą wiele prób, kilkanaście lat już, najpierw naturalnie, potem in vitro, testy i takie tam, nie będę się mądrzyć, ale nadal nic. Im bardziej chce, im więcej się stara, tym mniej jej wychodzi. Z drugiej strony jest tyle dzieci,  chorych, sierot, które czekają na to, żeby im poświęcić uwagę. Nie chcę tu dotykać adopcji, to jest temat złożony i nie mogę się wypowiadać, bo nie moja to decyzja, kto gotowy, kto powinien czy kto może. Ale gdyby tak pracować z dziećmi w szpitalach, rysować, teatrzyki urządzać itd. W sierocińcach pomagać, na wycieczki wyjeżdżać jako opiekun, udzielać się gdzieś, może ten ból byłby złagodzony, może coś by się uruchomiło, jakieś hormony, co ich wcześniej za mało było? Już sama nie wiem. Tak mi się po głowie tłucze. Po prostu zamiast para w gwizdek, może w jakiś lepszy sposób tę nagromadzoną miłość, chcenie, wręcz pożądanie dziecka, spożytkować? Jeżeli ktoś mówi, że nie ma czasu, jeśli to jedyny argument, to znaczy, że nie ma też czasu dla swojego dziecka, bo ono jest nawet bardziej wymagające. 
Ja nie mogłam mieć Wojtka, lekarz powiedział - pani Kasiu, przykro mi to mówić, ale niech się pani cieszy córką, na drugą ciążę marne szanse. Kupiliśmy psa, miał wypadek, operacja i potem druga - skrócenie łapy. Trzy mięsiące go nosiłam, zmieniałyśmy z córką opatrunki, lasery, opieka nad nim po operacji. Po tym wszystkim okazało się, że jestem w ciąży. Jest Wojtek.
Nie chcę, żeby ktoś myślał, że ja tu się chcę wymądrzać, znam rozwiązania, pouczam - nie, tylko tak głośno myślę.
Tak samo jak z tym telewizorem wczoraj, broniłam się przed 'atakami' beztelewizorowców na mnie, posiadacza. A wyszło, ze atakuję. Nie, ja nie mam monopolu na prawdę, po prostu forsuję swoje poglądy, ale przenigdy nie uważam, że są jedyne słuszne, bardziej chcę zwrócić uwagę na to, że mam do nich prawo, tak jak każdy inny ma prawo do swoich.
Ptaszki już szykują się na lunch. Franek leży na trawie. Ostatnie takie chwile. Czuję w powietrzu śnieg.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Magda M ciągle w formie, a siostry służebnice obudziły we mnie lwa i tak ogólnie - czepiać się będę

Zawsze rano do śniadania włączam sobie Dzień Dobry TVN.
Wiem, wiem, telewizor jest fe, zabiera czas, wprowadza niepotrzebny szum, zaburza logiczne myślenie, jest wcieleniem diabła i inne tym podobne. Niech Wam będzie. Ja go sobie mam, czasem nawet oglądam, lubię różne takie funkcje w nim, typu zmiana kanałów i możliwosć obejrzenia czegoś ciekawego, zasłyszenia wiadomości z kraju i ze świata, albo po prostu zwykłego leniwego relaksu, bo podczas jedzenia to ja nie czytam. Ale oglądać mogę.

Dygresja - a swoją drogą, dziwna rzecz, że ludzie, którzy telewizora nie mają, spędzają godziny cale oglądające seriale na komputerze, mogą one byś sobie nawet durne, ale fakt nie posiadania telewizora czyni z tych ludzi elitę inteligencką, rebeliantów przeciwko papce podawanej przez stacje i takie tam inne bzdury. Jakby nie było wolnego wyboru i pilota w zasięgu, jakby nie można było pudla wyłączyć, albo kanału zmienić. Jakby reklamy zabijały (ja się czasem, jeśli nie odejdę od TV, albo nie czytam prasy w tym czasie, świetnie na nich bawię), a programy tylko dlatego, że są w ramówce stacji, zabijały indywidualność. Ale gapienie się w laptopa lub ekran monitora już nie jest passe.
Koniec dygresji
Po edycji - czuję się w obowiązku dopisać, że nie przeszkadza mi, że ktoś telewizora nie ma, niech sobie ma lub nie ma, ogląda co chce i na czym chce, ale przeszkadza mi, że mnie ludzie szczują, bo ja mam i czasem lubię coś na nim obejrzeć. 
I to już naprawdę koniec dygresji

Słucham z kuchni rano, o czym mówią w DDTVN, czasem fajny przepis, czasem ciekawy wywiad, a czasem nic ciekawego wtedy przełączam na radio. Zależy.
Dzisiaj wstałam wprawdzie wcześnie, ale nic z moich ulubionych rytuałów bezrobotnej kobiety (bez jak bez, ale z domu nie wychodzę wszakże) nie zaliczyłam, bo od rana odbierałam telefony. Ludzie to mają tupet. Co z tego, że jestem w domu, ale przecież nikt bez uprzedzenia i bez ważnego powodu nie musi mnie punkt dziewiąta napadać i zaprzątać swoimi sprawami, tylko dlatego, ze mu tak wygodnie. Czyż nie? Może ja się czepiam? Ale mamusia mnie uczyła, że przed dziesiątą nie wolno nikomu przeszkadzać, chyba, że się człowiek umówił inaczej. Bez przesady, ja nie jestem przecież biuro czynne od 7.
I to nie było nic nagłego, z tego, co się zorientowałam koleżanka zaplanowała sobie wizytę w urzędzie, ale bez języka wiadomo - trudno się dogadać, no to siup, telefon do przyjaciela. Jeszcze chociaż żeby to była krótka piłka - cześć, potrzeba mi przetłumaczyć coś, mogłabyś, daję ci panią. To nie, najpierw pierwszy telefon - jak się masz? Co tam słychać? No żesz kurna, i co ja mam na to odpowiedzieć? Stoję na boso, w koszuli nocnej, bo mam niepowtarzalną 'okoliczność przyrody' czytać do późna, skoro nie muszę się zrywać, a tu takie pytanie.

No nic, tylko spokój może nas uratować. Zen. Ammmmmmmm.
Wzięłam kawę i kanapkę i akurat wpadłam na Magdę M. No nie, bez przesady, ale to już było.
Ale w międzyczasie zdążyłam się umazać jedząc, nie było jak przełączyć, pomyślałam - dobra, przecież i tak nie będę oglądać, praca czeka (tłumaczenie, felieton, inne drobiazgi, blogowanie, jak widać na załączonym obrazku), usiadłam głębiej w fotelu i ..... obejrzałam cały odcinek. Wiecie co, to był całkiem dobry serial. Pamiętam go doskonale, ale drobiazgi mnie zaskoczyły. Dziwię się, że aktor grający geja Sebastiana, miał z tego powodu problemy. Gra go świetnie, nie przerysowuje (akurat wpadłam na scenę pierwszego zauroczenia kolegą z pracy), a do tego każda kobieta, każdusienieńka, chciałaby miec takiego kumpla.
A skąd siostry służebnice w tytule? Ano jakoś mnie szlak trafił, kiedy przeczytałam w Trzeciej Cukierni pod Amorem, że gdzieś tam w Rzymie był dom, gdzie mieszkali księża, a z nimi siostry słuzebnice, bo tam cichutko przemykały, wzrok spuszczały mijając księdza, gotowały, prały, sprzątały, czyli co - darmowa służba dla facetów w sukienkach, co sobie w wolnych chwilach w karty rżnęli. Ale się we mnie zagotowało. Jakoś trudno mi się z tym zgodzić. Rozumiem, że ktoś to musiał robić, nie ludzie z miasta, żeby nie kusić, ale siostry mające powołanie są wysyłane do służenia innym mającym  powołanie, bo ich powołanie jest wazniejsze od sióstr zakonnych powołania, bo oni mogą w książkach i  mieć przyjemności, nawpieprzać się darmowego jedzenia, gotowanego jak? Cudowna moc stworzenia? Nie, te kobiety tam w pocie czoła przy garach. A rano, chyba o 5, do kaplicy, bo potem trzeba innym ważnym żarcie przygotować i gacie uprac. Wrrrrrrrr.
Dzień czepialski mam.

piątek, 11 listopada 2011

Dzień jak prozak

Kochane kobietki, dziękuję za słowa wsparcia, potrzebne mi to było jak cholera. Już trochę lepiej, liżę rany, troszkę jeszcze desperuję, ale przyjechała córka (ona to zawsze wie, kiedy), wróciła z Chin trochę chora, od razu zaczęłyśmy gotować (potrawka i rosół, ale o tym oddzielnie), piec (sernik japoński, czy jakoś tak, ale to tym pewnie też oddzielnie, chyba że zjemy zanim zrobię zdjęcia) i jak to my - gadamy, oglądamy razem House'a przy śniadaniu, gadamy, po prostu spędzamy czas razem. A jak mamy coś do zrobienia, ona na uczelnię, ja do napisania felieton, to sobie siadamy razem z laptopami w kuchni, kawka i tak pracujemy.
W czwartek była tak piękna pogoda, ze się zerwałyśmy na spacer na plażę. Wiadomo, Franka trzeba zmęczyć.
Zawsze zabieramy ze sobą launcher czyli wirzutnik do piłki

Za każdym razem jest walka o to, żeby ją tam nadziać i rzucić, ale to tak tylko pozornie, bo Frank wie, że najlepszy wyrzut jest za pomocą tego 'machacza'
Na początku zabawy trzeba zbudować napięcie, piłka jest dla Frania lisem, ta rasa była stworzona do tego, żeby gonić je na polowaniach, teraz lisy zastąpione są piłkami


Kiedy już 'nadzieję' piłkę na 'wyrzutnik' Franiu odbiega kawałek i cały sobą mówi: no rzuć wreszcie, na co czekasz, nie wiesz jak to się robi, tyle razy z Tobą ćwiczyłem. Rzucaj wreszcie 

 Potem biega z piłką chwilę, aż przynosi z powrotem pod nogi. Wielokrotnie powtarzamy ten schemat

 a przy tym tętent roznosi się taki, jakby to stado koni gnało, a nie nas Franiu z piłką w pysku

 Czas relaksu :-)
Ale się zmęczyłem, czas ochłodzić brzucho na piaseczku i trochę wywalić język - obniżamy temperaturę.


małe drzemanko też się przyda, ale jestem czujny i piłki tknąć nie dam, to słoneczko jest takie miłe


 popatrzcie jak daleko muszę biegać, to nie jest dwa metry w te i we wte, ja na plaży robię kilometry (widzicie mnie, to ja tam w oddali taki mały punkcik)


Ale dzisiaj jest pięknie, a do tego piasek ubity i biega się jak po asfalcie, tylko bardziej miękko.


W tym czasie, kiedy Franio uprawia jogging, my zamiast pójść w jego ślady, rozmawiamy o różnych rzeczach. Tym razem opowiadania jeszcze więcej, bo córka ma wiele wrażeń po wyjeździe do Chin.
A kiedy jest taki dzień, kiedy morda psiaka taka uśmiechnięta a on wybiegany, kiedy córka u boku i względny spokój - to i łatwiej o tych trudniejszych dniach na chwilę zapomnieć.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Life Sucks

Czyli życie jest do bani. Czasami. A czasami nawet bardziej niż czasami.
Nie dostałam tej pracy.
Jakoś nie widzę dla siebie żadnej drogi, już po prostu nie wiem, co zrobić, żeby się gdzieś zaczepić i żeby to nie było jakieś rujnujące nerwy miejsce.
Fajnie było mieć nadzieję przez chwilę.

Mama pojechała dzisiaj do szpitala.
Lekarka rodzinna miała nadzieję, że ją zatrzymają na badania tarczycy, bo do endokrynologa czeka się długo, a w warunkach szpitalnych szybko by ustalili jej leki. Jest po udarze, z opiekunką byłoby trudno jej latać po przychodniach.  Nie zatrzymali, dali jakieś leki i odsyłają do domu. Nikogo to nie obchodzi, ze mnie nie ma na miejscu.
A ja nie moge pojechać, bo zwyczajnie nie mam na to pieniędzy.
A jak pojadę, nie będą płacić mi zasiłku, bo nie mogę opuszczać kraju, a nie przysługuje mi jeszcze zasiłkowy urlop, bo dopiero zaczęłam.
Jak nie będą płacić zasiłku, nie będzie na opłaty, włączając mamy opłaty, które też muszę ponosić.

Mam jakiś kryzys energetyczny, jakbym zupełnie baterie miała na wyczerpaniu. Jestem po serii badań i nic. To chyba w głowie. Tak sobie tłumaczę, bo jak inaczej, skoro wyniki badań bardzo szczegółowe i prześwietlenia nic nie wykazały? A ręki nie moge podnieść jak się nie zmuszę. Nie codziennie tak jest, większość czasu.

No i tak, dzisiaj z tymi wiadomościami to już zupełnie mi się żyć nie chce.
Idę sobie popłakać.

piątek, 4 listopada 2011

Ugotowana na szaro

Wiem, że telewizja sprzedaje bajkę, pomijając oczywiście filmy dokumentalne, reszta jest po to, żeby ludzie zapomnieli o bożym świecie i się zrelaksowali. No, chyba, że ktoś włącza głównie stacje informacyjne, wtedy o relaksie nie ma co mówić, co najwyżej można się wrzodów nabawić. Ale ja nie o tym. Uwielbiam programy kulinarne, jeść powinnam coraz mniej, a najlepiej wcale, bo coś nie mogę schudnąć, to sobie przynajmniej pooglądam. Kuchenne rewolucje są zabawne, czasem straszne, bo jak się widzi tych wszystkich właścicieli restauracji, którzy jakby się uparli rozłożyć swoje lokale na łopatki, to się krzykaczka włącza i chciałoby się wydrzeć na cały regulator – skąd te młotki mają pieniądze na takie restauracje!!!???
Inaczej ma się sprawa z programem Ugotowani, bo tam nie ma specjalistów i ludzi, którzy żyją z gotowania, a domorośli kucharze, którzy wierzą we własne siły i chcę wygrać kilka złotych. Nie jest to suma zmieniająca życia, bo zaledwie 5 tysięcy, ale można sobie za to zmienić coś w kuchni, czy kupić upragnionego robota kuchennego za niemożliwe do wypowiedzenia bez zgagi pieniądze. Czyli warto.
Widzowie w każdym odcinku oglądają cztery osoby z jednego miasta, każda gotuje jednego dnia dla innych, a ci oceniają po kolacji smak potraw i atmosferę wieczoru. Najlepsze w tym jest to, że mamy do czynienia z ‘prawdziwkami’ -  ludźmi, którzy na co dzień robią inne rzeczy, a gotować po prostu umieją i lubią. To jest istota programu - normalni ludziaszkowie, mógłby to być nasz sąsiad.
I tu mam zagwostkę. W jednym z odcinków, a konkretnie piątym tej serii (z Krakowa) wystąpił chłopak, który wydawał mi się wielce interesujący, taki intelektualista, trochę ‘nerd’ czyli kujon, ale z polotem, lubi fotografować jedzenie. On pierwszy przygotowywał kolację, miał wszystko rozrysowane jak powinno wyglądać na talerzu, kiedy inni to zobaczyli (w kuchni leżało), zaczęli sobie z niego dworować, ale zaraz ich zgasił, że on lubi tak mieć wszystko zaplanowane i już. Oglądałam na luzie, bawiłam się nieźle, trochę mnie wkurzało, że tak się mądrzy i krytykuje innych, a to, że smak nie ten, a to, że nie wygląda apetycznie, w sumie czepiał się pierdół i moim zdaniem nie tego, co faktycznie było źle, a tego, co może mu zagrozić.  Ale po co?  Przecież i tak decydują inni uczestnicy zabawy, a nie widzowie?
Program się skończył, chłopak wygrał i tyle go widziałam…. No, niezupełnie.
Innego dnia, podczas szykowania się do wyjścia z domu, jednym okiem oglądałam Dzień Dobry TVN, a tam Ania Szarmach, która wygrała pierwsze Gotuj o wszystko opowiadała o swoim biznesie, który polega na tym, że ona wymyśla menu, wszystko to rozpisuje na kartkach, dokładnie co zrobić, jak połączyć i tak dalej, do tego dołącza się zakupy na ten zestaw obiadowy i wszystko dostarcza się do czyjegoś domu, gdzie gospodyni nie musi się już martwić o to, co ugotować, jak ugotować, a jedynie o to, kiedy (no i o portfel, bo ta usługa jednak kosztuje). Opowiada rzeczona Ania o produktach pierwszej jakości, o tym jak zdobywa coraz to nowych klientów, a ja stoję i podziwiam, jaka to mądra dziewczyna, że potrafi swoją pasję przekuć w biznes i to z sukcesem. Nagle widzę bohaterkę tej historii ze swoim chłopakiem, który robi zdjęcia, cali szczęśliwi i uchachani, a tym młodzieńcem jest nie kto inny tylko tenże sam z Ugotowanych, nasz pan-lubię-mieć-wszystko-rozpisane. Wtedy mi coś tylko zaświtało w głowie, ale w sobotę była powtórka programu o tym gotowaniu i znowu mogłam zobaczyć jak on się w kuchni zachowywał. Czujnym okiem przyglądałam się jak sobie radzi i miałam nieodparte wrażenie, że nie za bardzo, trzęsły mu się ręce, był niepewny, a skóry na kaczce niczym nie mógł pokroić, bo wszystkie noże były nieostre (taki komplet, co ma prawie każdy w domu, a używa jednego ulubionego, kupionego kiedyś na bazarze od Ruskich). Te noże wyglądały na takie, co ich ręka ludzka nie tknęła od czasu wypakowania z pudełka, może jestem złośliwa, ale już nabrałam podejrzeń i trudno, nie da się tego odwrócić. Pomyślałam, że jego dziewczyna, czyli pani Ania, rozpisała mu wszystko po kolei, jak swoim klientom, co robić, jak mieszać i co po kolei dodawać, nawet jak podać na talerzach, a on to zrobił i wygrał. Teraz mają narzędzie marketingowe – z moimi wskazówkami możesz nawet wygrać program kulinarny, zamów menu na miesiąc, a tydzień dostaniesz za darmo. Tak mi to wygląda. Może to nieprawda, może go krzywdzę, ale nic na to nie poradzę, że mam jakiś żal, czuję się oszukana, a tak się cieszyłam, że wygrał, bo podczas programu były o nim różne zdania, taki był jakiś krakowsko-mieszczańsko-przemądrzały. Ja akurat nie mam nic ‘naprzeciwko’, jak mawiała moja koleżanka, dla mnie był naprawdę interesujący. To w czym problem? Ano sama nie wiem. Pewnie jak w tym kawale – po urodzinach w domu jubilata ginie wielkiej wartości pierścień rodowy. Podejrzenie pada na jednego z uczestników imprezy, przyjaciela domu. On się wzbrania, zaklina – to nie ja, jak możecie tak mówić, przecież jesteśmy przyjaciółmi. Oni nadal obstają przy swoim, że tylko on mógł, bo nikt inny nie wiedział, gdzie leży pierścień. Po kilkunastu dniach jubilat dzwoni do przyjaciela i mówi – pierścień się znalazł, przepraszam. Na to ten z ulgą – cieszę się, że tak się stało, możemy nadal być przyjaciółmi. Na to jubilat – wiesz, nie bardzo, sprawa się wyjaśniła, ale niesmak pozostał. 
No właśnie.

środa, 2 listopada 2011

Sól z beczki, czasem solą w oku


Czy możecie powiedzieć, że znacie się na ludziach? Brawo dla tego, kto powie, że nie. Przynajmniej jest szczery i zna swoje ograniczenia. W przeciwieństwie do mnie. Jakiś czas temu byłam tak zadufana w sobie, że myślałam, że nic mnie nie zaskoczy, jestem taka mądra, doświadczona i ‘wiekowa’ (w cudzysłowie, kobieta nigdy nie przyznaje się do wieku), że po kilku spotkaniach wiem, kto jaki jest, mam rentgen w oczach po prostu. Życie weryfikuje takie durne myślenie, czasem boleśnie, czasem śmiesznie. Przypominam sobie o tym w różnych sytuacjach.
Weźmy reality show. Wcześniej Big Brothera, Bar (widziałam tylko pierwszy), Agenta czy ten na bezludnej wyspie, jak mu tam było, nie pamiętam?. Oglądałam je, może nie namiętnie, ale z wielkim zaciekawieniem. Jeśli już zaczęłam, konsekwentnie każdy odcinek. A dlaczego? Nie dla podglądactwa w czystym tego słowa znaczeniu, a raczej dla prywatnych badań nad naturą ludzką. Oglądając można było bezkarnie ćwiczyć rozpoznawanie dobrych i złych. Wtedy to właśnie odkryłam, że chociaż mam mniemanie, że dużo wiem, okazuje się, że nie wiem, że nic nie wiem. Wszyscy ludzie, którzy na początku tych programów wydawali mi się świetni, zabawni i interesujący, okazywali się młotkami wcielonymi i do tego bez klasy. A cisi, z pozoru nudni, wydawało się nijacy, z czasem nabierali kolorów i okazywali się prawdziwkami. Zawsze mi wtedy było wstyd. Pamiętam to, jak siedziałam czerwona jak piwonia obserwując swoich ulubieńców, którzy robią z siebie durniów, a czerwieniłam się jeszcze bardziej, kiedy ci przeze mnie niedoceniani okazywali się wręcz fantastyczni. I to nie w znaczeniu zabawiaczy i show menów, ale w takim czysto ludzkim.
W życiu realnym, ileż to razy myślałam, że dałabym sobie rękę uciąć, że ta czy inna osoba zachowa się tak a tak, że jest świetna, że jest lojalna, że ona to nigdy w życiu, sto procent gwarancji i takie tam inne żenujące oświadczenia. Wtedy mąż mój osobisty zwykle mówi, że moja naiwność nie zna granic. Zawsze się wtedy denerwuję, ale fakty mówią same za siebie -  wielokrotnie nie mam racji. Zatrważająco wielokrotnie. Albo ja jestem do niczego, jeśli chodzi o znawstwo natury ludzkiej, albo ludzie są aż tak nieprzewidywalni.
Najgorzej rzecz się ma, kiedy przyjaciel zawiedzie. Nie miałam jeszcze takiej sytuacji, jeśli idzie o tych najstarszych, najbardziej wypróbowanych (chyba bym zeszła na zawał), ale kilka osób, których zbyt pospiesznie uznałam za przyjaciół, bliskich znajomych powiedzmy, tak mnie sromotnie zawiodło, albo zachowali się tak skandalicznie wobec kogoś innego, że mi klapki z hukiem spadły z oczu i nasze relacje uległy nieodwracalnej degradacji. Z drugiej strony, równie bolesne jest, kiedy ktoś mało nas znający, ale powiedzmy z kręgu znajomych znajomych, działa przeciwko nam, nie mając żadnej wiedzy czy przesłanek opartych na faktach, do psucia komuś opinii i brużdżenia. Znacie to? Doświadczyliście? Jeśli tak, łączę się w bólu, a jeśli nie – wszystko przed Wami, statystycznie każdemu musi się to, chociaż raz w życiu przydarzyć.
Oczywiście są większe i mniejsze tragedie, czasem aż się nie chce wspominać, a czasem huczy o tym prasa. Jak na przykład przypadek agenta Tomka, który rozkochiwał w sobie kobiety, omotał je, a potem okazywało się, że jest funkcjonariuszem czegoś tam. Niby jego praca, ale z punktu widzenia ludzkiego – zdrada. Ałć, boli. A do tego trzeba cierpieć na oczach setek tysięcy ludzi. Albo sprawa Krzysztofa Piesiewicza – ok, dziwnie wygląda ten biały proszek wciągany nosem na zdjęciach, faktycznie głupio trochę, że gdzieś tam go widzieli przebranego w babskie ciuchy, ale nie zmienia to faktu, że każdy ma jakieś tam swoje dziwactwa, jeśli robi coś niezgodnego z prawem, ustalą to odpowiednie organa, a zdrada jest zdradą. Strasznie go musiało boleć, że to kobieta, którą darzył atencją czy może jakiś dobry znajomy wpędzili go w kłopoty. I pewnie bolało na równi z żalem za utraconą reputacją albo i bardziej.
Tak to już jest, że jeśli wszystko w porządku w rodzinie, jeśli mamy oparcie w przyjaciołach, to wszystko inne dajemy radę jakoś pokonać i przezwyciężyć. Ale jeśli coś zaczyna szwankować na tym polu, jeśli wkrada się fałsz albo nielojalność, rani jak cholera i trudno nam się po tym pozbierać. Inna rzecz, że czasem źle oceniamy ludzi z naszego otoczenia, czyli wracam do paragrafu pierwszego. Ileż to razy nie doceniamy jednych, przeceniamy innych, a pomyłki szybko wychodzą na jaw i człowiek zostaje z tą wiedzą zaskoczony i ogłupiały – jak na morzu kołek. Cała mądrość polega na umiejętności oddzielania ziarna od plew. I na ograniczonym zaufaniu do ludzi i do swoich osądów. Nie bez kozery mówi się, że beczkę soli trzeba zjeść, żeby kogoś poznać, a biorąc pod uwagę, że sól niezdrowa, trzeba jej mało używać, wieki to zajmuje. Może być, że idziesz, idziesz i nigdy nie dojdziesz.

poniedziałek, 31 października 2011

Waiting, waiting, waiting, waiting, waiting for something to happen very soon

To słowa piosenki, która jest śpiewana w przedstawieniu bożonarodzeniowym, zawsze przez najmniejsze dzieci. Pasuje do obecnego stanu jak nic.
Nadal czekam na odzew. Nawet mi się nie spieszy, bo jak maja odmówić, to ten czas, kiedy jest nadzieja, niech trwa, a jak by mi dali tę pracę, przynajmniej mam jeszcze kilka dni wolnego przed wielkim stresem szkolenia i wchodzenia w nowe obowiązki.
Córka w Chinach, wyleciała w piątek, byłam tam w sobotę rano i eksploruje. Mówi, że wszystko tam jest wysokie, nowoczesne i błyszczące. No cóż, jest w Szanghaju, gdyby była gdzieś na prowincji, pewnie miałaby inne odczucia. Ucieszyła się, jedzenie tam nie jest w sumie inne od tego, jakie jada u 'swojego' C.hińczyka w Dublinie, czy u naszego tutaj, tylko taniej, objadła się za 3.70.
Chyba większym szokiem niż wyjazd córki do Chin, jest pierwsza randka mojego syna. Pokazał mi dziewczynę na FB, trochę młodsza od niego, niecały rok. To jeszcze dzieciaki, ale randka jest randka, sztuk jeden zaliczone. Mamusiu, jak chyba zwariuję. Zaczyna się.
Na tę okoliczność uwaliłam się winem wczoraj wieczorem, nietrudna sztuka, bo ja się łatwo upijam, wystarczy dwa kieliszki. Ekonomiczna jestem, możecie mnie zapraszać na imprezy.
Mam do zrobienia kilka rzeczy, ale włączyłam sobie The Time Traveller's Wife (Zaklęci w czasie) i podglądam, bo w sumie mi się nie podoba i nie wiem, dlaczego było tyle szumu wokół tego filmu, a wcześniej książki. Facet, co ma powiedzieć coś ciekawego, to znika, to jest nie do zniesienia. I ciągle się włamuje po ciuchy, bo jak się przenosi, to goły ląduje w nowym miejscu i czasie. Nie wiem, może nie mam nastroju, może jest we mnie niecierpliwość w tej cierpliwości? A może po prostu facet nie w moim stylu, gdyby bardziej taki, w jakim ja bym się mogła zakochać, to bym przeżywała? A może po prostu jest to historia umiejętnie rozdmuchana i wcale nie taka wyjątkowa?
Właśnie facet zniknął na chwilę przed swoim ślubem - ja chyba zwariuję, dlaczego ja to oglądam?
O, wrócił, w ubraniu kelnera, starszy, bo jak się przenosi to raz ląduje gdzies młodszy, raz starszy. Ale się ojciec panny młodej zdziwił - zięć mu osiwiał w piętnaście minut. Już wiem, to jest komedia!